Czarnobyl w kosmosie? Nie tak szybko, Ameryka ma się czym bronić
Gdy USA zaalarmowały o "zagrożeniu dla bezpieczeństwa narodowego", świat wstrzymał oddech. Choć nieobliczalnych działań Kremla nie sposób ignorować, warto pamiętać, że nie tylko Rosja ma zdolność do walki w kosmosie, a "gwiezdne wojny" były gwoździem do trumny sowieckiego imperium. Broń o takich możliwościach jest także częścią systemu znajdującego się w Polsce.
16.02.2024 | aktual.: 16.02.2024 15:22
Alarm podniesiony przez Mike’a Turnera, szefa komisji wywiadu w Izbie Reprezentantów, spotkał się z odzewem na całym świecie. Media donoszą o atomowej broni antysatelitarnej (pogłoski o jej rozmieszczeniu na orbicie zostały już zdementowane), a zdolność do niszczenia satelitów jest przedstawiana jako rosyjski atut, którym Kreml mógłby szachować Zachód albo wyrządzić mu ogromne szkody.
Jest w tym nieco prawdy, bo skutki masowego niszczenia satelitów byłyby katastrofalne, a zarazem trudne do przewidzenia.
W kontekście wojny na orbicie wybuch jądrowy, a zwłaszcza towarzyszący mu impuls elektromagnetyczny, to jednak broń o wątpliwej wartości, ponieważ działa nieselektywnie. Jej użycie uszkodziłoby elektronikę wszystkich obiektów kosmicznych w swoim zasięgu.
Zobacz także: Czy to sprzęt NATO, czy rosyjski?
NATO ma się czym bronić
Jak w rozmowie z Karoliną Modzelewską zauważa dr Maciej Gawroński z UMK w Toruniu, dla atakującego oznaczałoby to wypowiedzenie wojny całemu światu i zniszczenie także własnej infrastruktury kosmicznej: "państwo, które będzie chciało rozpocząć tzw. wojny orbitalne, zdecyduje się na akt desperacji sprawiający, że eksploracja kosmosu zostanie powstrzymana na dziesiątki, a nawet setki lat".
Ma to znaczenie zwłaszcza w kontekście jasnej deklaracji, jaką w lipcu 2023 r. złożył szef operacji kosmicznych US Space Force (USSF) gen. Chance Saltzman.
Gen. Saltzman podkreślił przy tym, że satelity europejskich sojuszników podlegają takiej samej ochronie, jak amerykańska przestrzeń powietrzna.
Zdolność do niszczenia satelitów nie jest niczym nowym. Różne – także atomowe – rozwiązania były na przestrzeni lat rozważane, budowane, a niekiedy także z powodzeniem testowane. O niekinetycznych atakach na własne satelity informowały nawet w oficjalnych komunikatach amerykańskie siły kosmiczne USSF.
Dlatego Stany Zjednoczone, a razem z nimi NATO, nie są bezbronne i dysponują własnymi zdolnościami antysatelitarnymi, rozwijanymi od lat 50. XX wieku. Jeszcze w połowie lat 80. Amerykanie przy pomocy pocisku ASM-135 ASAT, wystrzelonego z samolotu F-15, zestrzelili własnego satelitę Solwind P78-1.
Zniszczenie satelity USA-193
Współcześnie Stany Zjednoczone zawiesiły testy nowej broni antysatelitarnej (ASAT) i wielokrotnie apelowały o zatrzymanie kosmicznego wyścigu zbrojeń. Jednocześnie Waszyngton intensywnie rozwija broń antybalistyczną, która z powodzeniem może niszczyć także satelity i jest zdolna do niszczenia obiektów w kosmosie.
Amerykanie potwierdzili to w 2008 r. operacją Burnt Frost - kontrolowanym zniszczeniem własnego satelity rozpoznawczego USA-193. Ponieważ z satelitą utracono kontakt, a w jego zbiornikach znajdowało się blisko pół tony toksycznej hydrazyny, niekontrolowany upadek obiektu mógł wiązać się z ryzykiem skażenia powierzchni Ziemi.
Amerykanie podjęli wówczas decyzję o zniszczeniu satelity w kosmosie. USA-193 został trafiony rakietą antybalistyczną SM-3 (RIM-161 Standard Missile 3), wystrzeloną z pokładu krążownika rakietowego USS Lake Erie. Zgodnie z oczekiwaniami, większość materii zniszczonego w ten sposób satelity spłonęła w atmosferze w ciągu kolejnych 48 godzin.
Działania Amerykanów spotkały się wówczas z powszechną krytyką. Choć Waszyngton tłumaczył podjęte działania względami bezpieczeństwa, zestrzelenie satelity uznano za demonstrację siły i potwierdzenie zdolności antysatelitarnych.
Współczesne amerykańskie systemy ASAT
Broń, która została użyta do zniszczenia satelity – pocisk SM-3 – to element amerykańskiej tarczy antybalistycznej. Pociski tego typu są filarem morskiego systemu Aegis BMD, znajdującego się na dziesiątkach amerykańskich okrętów wojennych (krążowniki typu Ticonderoga i niszczyciele typu Arleigh Burke), a także okrętach sojuszniczych – jak japońskie niszczyciele typu Maya, Atago czy Kongō.
Wyrzutnie RIM-161 Standard Missile 3 są rozmieszczone również na terenie Polski jako element lądowego systemu Aegis Ashore – w bazie w Redzikowie znajdują się co najmniej 24 pociski tego typu. W Europie druga baza systemu Aegis Ashore jest zlokalizowana w Rumunii.
Podobne zdolności, choć nie potwierdzono ich zestrzeleniem satelity, ma także komplementarny – rozwijany w ramach sił lądowych – amerykański system antybalistyczny THAAD (Terminal High Altitude Area Defense).
Działanie w trybie ASAT jest możliwe także w przypadku systemu GBI (Ground Based Interceptor), zdolnego do niszczenia pocisków balistycznych w ich środkowej – kosmicznej – fazie lotu.
Do niszczenia celów wykorzystywane są w tym przypadku rakiety o gabarytach zbliżonych do kosmicznych rakiet nośnych, bazujące na elementach międzykontynentalnych pocisków balistycznych Minuteman. Przy ponad 17 metrach długości i masie blisko 13 ton pocisk GBI może zwalczać cele na pułapie nawet 2 tys. km. Dla porównania, Międzynarodowa Stacja Kosmiczna znajduje się ok. 408 km nad Ziemią.
Szybkie misje kosmiczne
W kontekście hipotetycznej zagłady obecnej infrastruktury kosmicznej warta uwagi jest także zdolność do jej odtwarzania. USA mają w tej kwestii liczne atuty.
Obok szybkiego rozwoju prywatnego sektora kosmicznego, którego sztandarowym przykładem są firmy SpaceX i Firefly Aerospace, Pentagon wspiera także badania pozwalające na bardzo szybkie i niewymagające rozbudowanej infrastruktury wysyłanie na orbitę różnych ładunków.
Jeszcze w 2011 r. DARPA (Agencja Zaawansowanych Projektów Badawczych Departamentu Obrony) uruchomiło program ALASA (Airborne Launch Assist Space Access). Zakładał on znalezienie sposobu, aby niewielkie satelity mogły być umieszczane na orbicie kosztem nie większym niż milion dolarów w czasie 24 godzin od podjęcia takiej decyzji.
Opracowano wówczas koncepcję wystrzeliwania lekkich satelitów za pomocą rakiet, które startowałyby nie z ziemi, ale spod skrzydeł wysoko lecących samolotów bojowych F-15. Choć program ALASA został przerwany w 2015 r., prace nad superszybkim wysyłaniem kosmicznych ładunków nie zostały porzucone.
Podobny pomysł – w nieco większej skali – jest wykorzystywany od lat 90. m.in. w programie Pegasus. Opracowane przez firmę Orbital Sciences Corporation (OSC) rozwiązanie pozwala na użycie w roli kosmodromu samolotu B-52 albo L-1011, a rakieta nośna startuje z pułapu 12 km, gdzie rozrzedzone powietrze stawia znacznie mniejszy opór. Zbliżoną koncepcję realizuje także Scaled Composites Stratolaunch – największy samolot świata zbudowany do roli latającego kosmodromu.
Umieszczanie w ten sposób na orbicie różnych ładunków przetestowano wielokrotnie, jako punkt startu przyjmując przy tym bardzo zróżnicowane lokalizacje – od baz na terytorium USA poprzez atol Kwajalein na Pacyfiku czy Wyspy Kanaryjskie.
Zdolność do odtwarzania infrastruktury
Obok możliwości wynoszenia na orbitę satelitów bez użycia kosmodromów, Amerykanie rozwijają także możliwość superszybkiego uzupełniania kosmicznej infrastruktury w bardziej konwencjonalny sposób.
Zwieńczeniem tych prac była misja Victus Nox z września 2023 r., w której wykorzystano rakietę nośną Firefly Alpha. Od wydania rozkazu do startu rakiety, która wyniosła na orbitę nieujawniony wojskowy ładunek, minęło zaledwie 27 godzin zamiast - co jest standardem w przypadku większości misji - wiele tygodni czy nawet miesięcy.
Bez wielkiego ryzyka można założyć, że wraz z dopracowaniem techniki i procedur czas ten ulegnie jeszcze większemu skróceniu. W praktyce oznacza to, że Stany Zjednoczone – nawet w przypadku zniszczenia swojej konstelacji satelitów – będą w stanie odtworzyć ją szybciej, niż ktokolwiek inny na planecie.
O ile tylko wśród pozbawionych nadzoru, krążących w niekontrolowany sposób kosmicznych śmieci, znajdzie się jeszcze jakieś miejsce.
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski