Miliardy na obronę przeciwlotniczą. Droga iluzja bezpieczeństwa
Rosyjska rakieta Ch-55, która spadła w lesie pod Bydgoszczą, wywołała lawinę pytań o stan polskiej obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Gdy wydajemy miliardy na kolejne zakupy nowoczesnego sprzętu, zasadne staje się pytanie: co tak naprawdę strzeże nieba nad Polską i jak to możliwe, że pocisk manewrujący wlatuje setki kilometrów w głąb kraju?
130 mld złotych to kwota, jaką zaczęliśmy wydawać i w ciągu najbliższych kilku lat wydamy na budowę polskiej obrony przeciwlotniczej. To tylko koszt zakupu, wynoszący zazwyczaj ok. 25-35 proc. kosztów, związanych z całym, kilkudziesięcioletnim cyklem eksploatacji danej broni. Na szali mamy więc kwotę, sięgającą w dłuższej perspektywie nawet 400 mld zł. Czego możemy oczekiwać za te pieniądze?
Na straży naszego nieba ma stać broń o różnych zasięgach i możliwościach, której część będzie działać wspólnie i uzupełniać się dzięki najnowocześniejszemu na świecie systemowi zarządzania obroną powietrzną IBCS, przedstawianemu sloganem "każdy sensor, najlepszy efektor".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W teorii brzmi to bardzo dobrze, a schemat polskiej obrony przeciwlotniczej – z przenikającymi się warstwami, wyznaczanymi przez systemy o różnym poziomie komplikacji, możliwościach, ale także i cenie – wydaje się spójny i przemyślany.
Zobacz także: To sprzęt NATO, czy rosyjski?
Górną warstwę w ramach programu Wisła stworzy system średniego zasięgu (MRAD) Patriot. Za warstwę środkową odpowiada program Narew i system krótkiego zasięgu (SHORAD) CAMM/CAMM-ER.
Dolną warstwę obrony zapewnią systemy bardzo krótkiego zasięgu (VSHORAD) Pilica i jej warianty rozwojowe (Pilica+, Pilica 2+), Poprad, indywidualne wyrzutnie z pociskami Piorun i – w przyszłości – Grzmot, elektroniczne systemy antydronowe czy rozwiązania takie, jak opracowany w Tarnowie WLKM.
Zbudowaliśmy wielowarstwowy system obrony przeciwlotniczej. Mamy Pioruny, zestawy Pilica, Małą Narew i Patrioty. Nie musimy przystępować do proponowanych przez Niemcy programów zakładających budowę mniej zaawansowanego systemu – stwierdził w październiku 2022 roku minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak.
Minister nie powiedział całej prawdy. Jest bardzo istotna różnica pomiędzy "zbudowaliśmy" a "chcemy zbudować".
Cały ten system, gdy już zacznie działać, ma szansę stać się jedną z najskuteczniejszych – o ile nie najskuteczniejszą – przeciwlotniczą i przeciwrakietową tarczą w europejskiej części NATO. Problem w tym, że wbrew ministerialnym zapewnieniom, polski wielowarstwowy system obrony przeciwlotniczej na razie nie istnieje. A tym bardziej nie istniał pod koniec 2022 roku.
Backbone na straży przestrzeni powietrznej NATO
Filarem, a w zasadzie sześcioma filarami obrony przeciwlotniczej Polski, są stacjonarne radary należące do natowskiej sieci wczesnego ostrzegania Backbone. Trzy z nich zostały sfinansowane przez Sojusz w ramach programu inwestycji w zakresie bezpieczeństwa NSIP (NATO Security Investment Programme). Są to działające od 2015 roku radary RAT-31DL. Wcześniej, w 2007 roku, MON sfinansował uruchomienie trzech polskich radarów NUR-12M.
Lokalizacja tych stacji radiolokacyjnych jest jawna – radary wczesnego ostrzegania umieszczono pod Braniewem (Chruściel), Białą Podlaską (Roskosz), Łaskiem (Wronowice), Krakowem (Brzoskwinia), Suwałkami (Szypliszki) i Zamościem (Łabunie).
Każdy z nich ma deklarowany zasięg 470 km, obrotową antenę zapewniającą dookólną obserwację (5-12 obrotów na minutę) i należy do kategorii radarów trójwspółrzędnych, czyli podających dokładną lokalizację wykrytych obiektów: azymut, odległość i wysokość.
Tworzą one wzdłuż wschodniej granicy Polski (i nie tylko) szczelną barierę, przez którą żaden latający obiekt nie ma prawa przedostać się niezauważony. Ten element systemu działa – zarówno ukraińska rakieta, która spadła w Przewodowie, jak i rosyjska, która spadła pod Bydgoszczą, zostały przecież wykryte.
Uzupełnieniem sieci Backbone są radary kontroli rejonu lotniska AVIA-W, stacje radiolokacyjne NUR-12M (poza siecią Backbone), NUR-41 (podaje wysokość) i NUR-31 (odległość i kierunek) czy NUR-15. Obok radarów działających samodzielnie, niebo obserwują także radary wchodzące w skład różnych systemów przeciwlotniczych.
Przykładem takiego sprzętu są działające obecnie m.in. pod Rzeszowem, amerykańskie radary AN/MPQ-65, pracujące na rzecz amerykańskich systemów Patriot (wbrew deklaracjom MON-u, polskie Patrioty nie są jeszcze operacyjne).
Nieba nad Polską strzegą także radary pracujące na rzecz niemieckich Patriotów, radary Giraffe Agile Multi-Beam wchodzące w skład skierowanego do Polski, brytyjskiego systemu Sky Sabre czy mniejsze, polskie radary Bystra, zamówione dla Pilicy+. W przyszłości może do nich dołączyć - przechodzący jeszcze badania zakładowe - polski radar dalekiego zasięgu Warta.
Obrona przeciwlotnicza w stanie pokoju
Problem w tym, że zasięg naziemnych radarów zależy od wielu czynników, a jednym z nich jest wysokość, na jakiej porusza się cel. Deklarowane 470 km brzmi imponująco, jednak wystarczy, że obiekt porusza się nisko, 100 czy kilkadziesiąt metrów nad ziemią, a zasięg wykrywania i śledzenia spada nawet kilkudziesięciokrotnie.
Radiolokacyjna bariera, szczelna dla samolotów lecących 5 km nad ziemią, może mieć liczne luki dla obiektu lecącego znacznie niżej. Prawdopodobnie z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia w przypadku rosyjskiej rakiety Ch-55.
Obiekt został wykryty, dodatkowo – prawdopodobnie – wiadomość o nim przekazali także Ukraińcy. Na podstawie mierzalnych parametrów cel został wstępnie sklasyfikowany, a na jego przechwycenie wysłaliśmy parę dyżurnych F-16. Własne, stacjonujące w Polsce samoloty wysłali także Amerykanie.
Dlaczego wykrytej rakiety po prostu nie zestrzelono? Abstrahując od tego, czy w ogóle była taka możliwość, należy pamiętać, że Polska nie jest w stanie wojny. System obrony przeciwlotniczej działa w trybie pokojowym, co oznacza, że nie prowadzimy stałego nadzoru przestrzeni powietrznej poniżej 3 km, a ewentualny intruz musi być najpierw rozpoznany. Temu właśnie służyło wysłanie samolotów.
Te, zanim znalazły się we właściwym miejscu, musiały najpierw pokonać dziesiątki czy setki kilometrów, a od wykrycia obiektu do poderwania dyżurujących maszyn może minąć nawet kilkanaście minut. Daje to czas na wyjście z zasięgu jednej stacji radiolokacyjnej i upadek przed wejściem w zasięg kolejnej. Zwłaszcza, że pocisk manewrujący nie leci – jak rakieta balistyczna – po paraboli, gdzie na podstawie parametrów lotu łatwo wyznaczyć trasę i punkt upadku.
Procedury i prawo ważniejsze od sprzętu
Odrębną kwestią jest świadomość zagrożenia. Nieoficjalne – i na razie trudne do weryfikacji źródła – podają, że Rosja komunikowała się w sprawie Ch-55 z NATO, informując o "zgubieniu" rakiety i fakcie, że nie ma ona głowicy bojowej. Wobec braku oficjalnego potwierdzenia warto jednak potraktować te doniesienia z dystansem.
W świetle dalszych losów Ch-55 (brak konsekwencji w wyjaśnianiu incydentu, ograniczone poszukiwania) pozostaje czekać na wyniki śledztwa i wskazanie, kto i jaką odpowiedzialność ponosi w tej kwestii. Śledztwo w tej sprawie przekazano Prokuraturze Krajowej, a kontrolę w MON-ie prowadzi także NIK.
Zanim poznamy raporty w tej sprawie warto jednak pamiętać, że gdy szwankują procedury, obieg informacji czy proces podejmowania decyzji, najnowocześniejsza broń świata i miliardy wydane na jej zakup nie mają żadnego znaczenia. Zwłaszcza, że – biorąc pod uwagę dyskusyjną wiarygodność komunikatów, wygłaszanych w tej sprawie przez część polityków – zasadne wydaje się pytanie: o ilu rakietach jeszcze nie wiemy?
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski