Katastrofa okrętu K‑219. Atomowy arsenał na dnie Atlantyku
W czasie zimnej wojny radziecka flota straciła kilka atomowych okrętów podwodnych. Choć nie wszystkie katastrofy były tak tragiczne w skutkach jak zatonięcie okręty K-141 Kursk czy K-278 Komsomolec, niektóre mimo upływu lat nie doczekały się przekonującego wyjaśnienia. Jedną z nich jest katastrofa okrętu K-219.
07.10.2023 | aktual.: 17.01.2024 19:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Nie ma po prostu awarii, zawsze stoi za nimi czyjeś niedbalstwo, braki wyszkolenia i luki w procedurach" – miał twierdzić admirał Siergiej Gorszkow, dowódca marynarki wojennej ZSRR i twórca jej potęgi z przełomu lat 70. i 80.
Patrząc na długą listę katastrof radzieckiej i rosyjskiej floty podwodnej, a zwłaszcza okrętów z napędem jądrowym, trudno nie przyznać mu racji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Amerykanie utracili w sumie dwa okręty podwodne z reaktorami na pokładach, USS Thresher i USS Scorpion, oba w latach 60.
Zobacz także: Te czołgi sieją spustoszenie. Ile z nich rozpoznasz?
Morskie tragedie nie poszły na marne: doprowadziły do takiego ulepszenia projektów, szkolenia załóg i dopracowania procedur, że od tamtej pory, choć zdarzały się różne wypadki, Stany Zjednoczone nie straciły już żadnej atomowej jednostki.
Katastrofy radzieckich okrętów z napędem jądrowym
Tymczasem Rosjanie utracili według oficjalnych komunikatów co najmniej siedem, wliczając nieoperacyjny K-159. Niektóre z przyczyn arcybanalnych, nie licujących z ogromem tragedii, które były ich następstwem.
Przykładem jest los okrętu K-429, który obsadzony przypadkową, zebraną naprędce załogą nie był w stanie wysłać na powierzchnię boi awaryjnej, bo – aby przez przypadkowe odłączanie się nie przeszkadzała w służbie – została wcześniej przyspawana do kadłuba.
Kilkudziesięciu marynarzy z okrętu K-278 Komsomolec nie przeżyło, bo Rosjanie odpędzali spieszących z pomocą norweskich rybaków. A K-3 Leninskij Komsomoł – choć ostatecznie nie zatonął – uśmiercił prawie 40 osób, bo ktoś ukradł miedzianą uszczelkę.
Ponadto – choć w wyniku awarii napędu jądrowego nie zatonął żaden okręt – problemy z reaktorami uśmierciły dziesiątki marynarzy. O poziomie bezpieczeństwa dobitnie świadczy nieoficjalny przydomek, jaki marynarze nadali okrętowi K-19: "pływająca Hiroszima".
Wczesne "boomery" – okręty projektu 667A
W serię tych katastrof wpisuje się zatonięcie okrętu K-219. Była to jednostka należąca do długiej, 34-okrętowej serii projektu 667A. Okręty tego typu miały kadłub o długości 128 metrów, prawie 12 metrów szerokości i wyporność podwodną sięgającą 9,6 tys. ton. Obsadzała je 120-osobowa załoga.
Okręty projektu 667A miały po dwa reaktory VM-24, pozwalające na osiągnięcie pod wodą prędkości 28 węzłów.
Na pokładzie miały torpedy i 16 pocisków balistycznych z głowicami jądrowymi R-27. Była to potężna broń z o zasięgu 2,4 tys. km, z silną głowicą jądrową o mocy megatony, zdolną obracać w perzynę całe miasta.
20-letni bohater
Na K-219 to właśnie w silosie jednego z pocisków R-27 3 października 1986 roku załoga odkryła niewielki przeciek. Okręt był wówczas na atlantyckim patrolu. Po sforsowaniu przesmyku GIUK (obszar rozciągający się od Grenlandii, poprzez Islandię po Wielką Brytanię) sowiecka jednostka przedostała się na pełny ocean i patrolowa około 1000 km na wschód od Bermudów.
Przeciek był prawdopodobnie efektem niechlujnie wykonanej, wcześniejszej naprawy, ale nie stanowił dla okrętu poważnego zagrożenia. Kapitan Igor Britanow wydał rozkaz przejścia na głębokość 40 metrów, gdzie niższe ciśnienie miało umożliwić szybkie wypompowanie zgromadzonej w silosie wody.
Plan był dobry, jednak poza nieszczelnością kadłuba była jeszcze jedna, prawdopodobnie w korpusie rakiety, przez co paliwo lub jego opary mogły wejść w reakcję z wodą. To wystarczyło, aby zainicjować eksplozję.
Wybuch był dużo groźniejszy od przecieku. Zabił dwóch marynarzy, śmiertelnie zatruł kolejnego, a wdzierająca się woda spowodowała gwałtowne opadanie okrętu, który zanurzył się na około 300 metrów.
Zadziałała automatyka okrętu, która zamknęła hermetyczne grodzie, odcinając zagrożone zalaniem przedziały od pozostałych. Odcięto w ten sposób 25 osób, jednak kapitan podjął ryzyko i otworzył przejście, ratując w ten sposób swoich podwładnych.
Problemem pozostawał napęd okrętu: nie zadziałał system bezpieczeństwa wyłączający reaktory. Przed stopieniem rdzenia i niekontrolowanym wybuchem ocalił świat jeden z rosyjskich marynarzy, 20-letni Siergiej Preminin. Bohatersko zgłosił się i ręcznie opuścił pręty kontrolne, które pochłaniając neutrony, pozwalają na ograniczenie reakcji rozszczepiania jąder atomowych.
Zatonięcie okrętu K-219
Siergiej Preminin zapobiegł eksplozji, jednak na skutek różnicy ciśnień nie był w stanie wrócić do bezpiecznej części okrętu. Zmarł w przedziale reaktora. Okręt udało się wynurzyć, a załogę ewakuowano na pokład radzieckiego statku handlowego, gdy nadszedł rozkaz z Moskwy.
Kapitan Britanow, który po zapewnieniu bezpieczeństwa załodze pozostawał na K-219, został zdymisjonowany. Dowodzenie przekazano oficerowi politycznemu, a załoga otrzymała rozkaz powrotu na skażony okręt i doprowadzenie go na holu do portu w Murmańsku.
Zanim ponownie obsadzono K-219, 6 października 1986 roku okręt zatonął. Okoliczności w jakich poszedł na dno stały się przyczyną spekulacji, czy katastrofa była wynikiem uszkodzeń, czy może dowódca pomógł jednostce zniknąć pod falami, ratując tym samym swoją załogę przed samobójczą misją.
Po powrocie do ZSRR dowódca okrętu został oskarżony o sabotaż, jednak nie został ukarany. Rosjanie zaczęli za to twierdzić, że pierwsza eksplozja była rezultatem kolizji z amerykańskim pokrętem podwodnym. Zaprzeczali temu zarówno Amerykanie, jak i kapitan Britanow.
K-219 osiadł na głębokości około 6 tys. metrów. Kadłub okrętu przełamał się, a atomowy arsenał wypadł z silosów. Jak pokazała ekspedycja, której celem była ocena stanu wraku, rakiety leżą obok kadłuba. Ze względu na głębokość, nie podjęto próby podniesienia wraku lub odzyskania głowic jądrowych, które do dzisiaj leżą na dnie oceanu.
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski