Okręt podwodny K‑19. Pływająca Hiroszima zabijała własną załogę
30.04.2023 14:17, aktual.: 01.05.2023 12:48
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
30 kwietnia 1961 roku wszedł do służby okręt K-19. Pierwszy radziecki atomowy okręt podwodny z rakietami balistycznymi miał być postrachem Zachodu, jednak okazał się śmiertelnie groźny przede wszystkim dla własnej załogi. W czasie niemal 30-letniej służby okręt zabił za sprawą wypadków i radiacji blisko 60 służących na nim marynarzy, a do jednostki przylgnęła nieoficjalna, złowroga nazwa – Hiroszima.
K-19 był pierwszym okrętem projektu 658, określanym w kodzie NATO jako typ Hotel. Miał dla ZSRR szczególne znaczenie – był pierwszą jednostką z napędem jądrowym, wyposażoną w jądrowe pociski balistyczne.
Okręt mierzył 114 metrów długości, wypierał pod wodą ok. 5 tys. ton i był obsługiwany przez 104-osobową załogę. Ponieważ był pierwszym okrętem swojego typu, początkowo obsada była liczniejsza ze względu na dodatkowych lekarzy, inżynierów i oficerów, zajmujących się nowym rodzajem uzbrojenia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Na pokładzie K-19 umieszczono bowiem trzy pociski R-13, klasyfikowane jako SRBM (short-range ballistic missile – pociski balistyczne krótkiego zasięgu). Każdy z nich miał niemal 12 metrów długości, ważył niemal 14 ton i był w stanie uderzyć w cel odległy o 600 km. Celność rzędu 4 km wystarczała, aby trafić w miasto, a duży rozrzut niwelowała częściowo siła megatonowej głowicy.
Zobacz także: Czy to sprzęt NATO, czy rosyjski?
Po kilku latach służby K-19 przezbrojono na nowsze pociski R-21 – nieco większe, ze słabszą głowicą, za to oferujące ponad dwukrotnie większy zasięg.
Reaktor bez chłodzenia
Przyjęty do służby pod koniec kwietnia 1961 roku okręt miał szczególne znaczenie – mógł wpłynąć na balans sił pomiędzy Wschodem i Zachodem. Szybko jednak okazało się, że błędy projektowe, a przede wszystkim fatalna jakość wykonania i brakoróbstwo stoczniowców sprawiły, że K-19 okazał się wyjątkowo groźny dla własnej załogi.
Swoją ponurą sławę okręt zyskał za sprawą wypadku, do którego doszło już na początku służby – latem 1961 roku. W wyniku awarii układu chłodzenia temperatura jednego z reaktorów zaczęła niebezpiecznie rosnąć.
Układu rezerwowego – choć powinien być – nie zamontowano, więc aby ratować okręt konieczne było zbudowanie prowizorycznego układu, doprowadzającego do reaktora chłodziwo, którym była woda pitna. Stawką był nie tylko okręt i jego załoga - obawiano się także reakcji NATO, bo K-19 znajdował się w pobliżu wyspy Jan Mayen, na której znajdowały się instalacje amerykańskiego systemu nawigacyjnego LORAN.
Praca przy świetle promieniowania Czerenkowa
Aby ratować okręt i większość załogi, dowódca K-19, Nikołaj Zatiejew, podjął wówczas bardzo trudną decyzję, wysyłając na pewną śmierć część marynarzy. W przedziale reaktora, widząc unoszącą się nad nim niebieską poświatę promieniowania Czerenkowa, musieli wspawać rury doprowadzające chłodziwo.
Awaryjny układ chłodzenia udało się zbudować, jednak ośmiu marynarzy otrzymało śmiertelne dawki promieniowania. Niektórzy zmarli w ciągu kilku dni, inni po kilku tygodniach. W ciągu dwóch lat od awarii zmarło z powodu radiacji co najmniej 15 członków załogi.
Sowiecka jakość wykonania
Okręt udało się uratować, jednak zarówno dowódca, jak i załoga K-19 byli w następnych latach szykanowani przez władze ZSRR. Zburzono m.in. pomnik, jaki dla poległych kolegów wystawiła rezerwowa załoga okrętu, a wszyscy ocaleni z katastrofy zostali zaklasyfikowani jako chorzy psychicznie, cierpiący na zespół asteno-wegetatywny (taka klasyfikacja miała pomóc utajnić chorobę popromienną).
Śledztwo prowadzono tak, aby nie wykazać błędów popełnionych podczas budowy – ostatecznie za przyczynę śmiertelnie groźnej awarii uznano losowy, nieszczęśliwy wypadek.
Tymczasem faktycznym źródłem problemu był brak azbestowej osłony, która powinna chronić rury systemu chłodzenia. Nie wiadomo, czy została ukradziona czy w pośpiechu jej nie zamontowano, jednak jej brak sprawił, że podczas montażu innych instalacji na rury padały krople płynnego metalu.
Doprowadziło to do ich osłabienia, a w konsekwencji pęknięcia, skutkującego awarią układu chłodzenia. Prawdopodobnie nie doszłoby do niego, gdyby działał pod właściwym obciążeniem, jednak w układzie dochodziło do skoków ciśnienia (zatajonych przed dowództwem), a w stoczni nie zamontowano wskaźnika, który powinien ostrzegać o przekroczeniu norm eksploatacyjnych.
Awarie i śmiertelne wypadki na K-19
K-19 przeszedł do historii za sprawą awarii układu chłodzenia reaktora, o czym powstał m.in. hollywoodzki film "K-19: The Widowmaker" z Harrisonem Fordem w roli dowodzącego okrętem Nikołaja Zatiejewa. Okręt, który doczekał się nieoficjalnej nazwy "Hiroszima", niemal przez całą służbę trapiły jednak różne wypadki, często skutkujące ofiarami wśród załogi.
Zaczęło się jeszcze w stoczni, gdzie sześć kobiet, zajmujących się wykończeniem okrętu zatruło się toksycznymi oparami, pożar zabił dwóch robotników, a podczas załadunku pocisków R-13 klapa wyrzutni zmiażdżyła jednego z elektryków. Zginął również inżynier, który wpadł do wnętrza wyrzutni.
Kolejnymi ofiarami byli marynarze, poszkodowani podczas awarii układu chłodzenia w lecie 1961 roku. 11 lat później na okręcie wybuchł pożar, w wyniku którego zginęło w sumie 28 osób. Przyczyną był wyciek płynu z układu hydraulicznego na rozgrzany filtr, na którym nie zamontowano osłony.
Jeszcze jeden marynarz zginął na K-19 w 1982 roku – tym razem w wyniku porażenia prądem. Poza wypadkami śmiertelnymi z K-19 nieustannie działo się coś złego – okręt musiał być często naprawiany, m.in. po zderzeniu z amerykańskim okrętem podwodnym czy w wyniku różnego rodzaju trapiących go awarii.
Zwolennicy morskich przesądów upatrywali przyczyn tego stanu rzeczy w incydencie z chrztu okrętu. Nie dość, że ceremonię wykonywał mężczyzna, to butelka szampana nie rozbiła się od pierwszego uderzenia, ale ześlizgnęła po kadłubie.
Ostatecznie okręt wycofano ze służby w 1990 roku, jednak K-19 czekał na złomowanie aż do roku 2002. Dzięki staraniom jednego z byłych marynarzy, służących na K-19, fragment okrętu został zachowany i przekształcony w muzeum.
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski