World Wide Web ma 30 lat, ale powodów do radości nie ma. "Szykują się smutne czasy dla WWW"
Sieć WWW weszła właśnie w czwartą dekadę życia. Choć była uznawana za synonim wolności, nadchodzą dla niej ciężkie czasy.
“Wyobraź sobie, że informacje przechowywane wszędzie na świecie na komputerach mogą być ze sobą połączone. Wyobraź sobie, że mógłbym tak zaprogramować swój komputer, aby powstała przestrzeń, w której wszystko łączy się ze wszystkim” - tak ideę globalnej sieci opisywał na przełomie lat 80. i 90. jej twórca, sir Tim Berners-Lee. World Wide Web to ogólnoświatowy system informacyjny, który jest często błędnie utożsamiany z całym internetem.
Wtedy jeszcze mało kto to rozumiał. Dziś internet jest czymś oczywistym. Ale przez lata bardzo się zmienił.
Pierwsza strona WWW, dostępna tutaj
World Wide Web - burzliwe początki
W 1989 roku taki pomysł był całkowitą rewolucją, nawet jeśli teraz brzmi to nieco banalnie. Prof. dr hab. Dariusz Jemielniak, ekspert w dziedzinie zarządzania w społeczeństwie sieciowym z Akademii Leona Koźmińskiego, tłumaczy, jak wyglądała atmosfera przy tworzeniu się WWW:
- Początkowo internet nie był zaplanowany jako kolejne medium komercyjne. Miał silne korzenie militarne, naukowe, a także anarchistyczne, bo wczesna kultura społeczności internetowych kształtowała się pod wpływem etosu i norm zachowań hakerów.
Niektóre zwyczaje wyparowały, tak jak i starego typu szaty graficzne stron i portali.
Co pozostało? Na przykład gigantyczny wpływ na rozwój tego, co widzimy w sieci, miało forum obrazkowego 4chan. Jeśli wiesz co to mem, demotywator, obrazek w formacie "napis na górze i napis na dole w czcionce Impact", za ich wylansowanie podziękuj "anonom" - anonimowym użytkownicym 4chana. Tak, z tej samej strony wywodzi się też grupa Anonymous, czyli sieciowi rebelianci z maskami Guya Fawkesa.
Internet był od początku postrzegany jako medium, w którym powinna panować daleko idąca wolność. Nic dziwnego, przez długie lata piractwo i pornografia stanowiły większość ruchu w sieci, a zmieniły to tak naprawdę dopiero serwisy z wypożyczaniem i streamowaniem wideo czy muzyki w ciągu ostatnich lat.
Metallica uderza w piratów
Do historii przeszedł proces zespołu Metallica, która wytoczyła Napsterowi. Napster był jednym z pierwszych programów, który pozwalał na wymianę plików. Perkusista zespołu, Lars Ulrich, pozwał twórców programu za udostępnianie utworów zespołu do darmowego pobrania.
Metallica zażądała 10 milionów dolarów. Muzycy wygrali sprawę. Choć nie dostali pieniędzy, sąd nakazał Napsterowi usuwać wszystkie - nie tylko te Metalliki - utwory objęte prawem autorskim. Czyli uderzył w fundament Napstera. Ważniejsze od samej sprawy okazało się jednak co innego. Przez proces nie tylko grono zainteresowanych, ale i zwykli ludzie dowiedzieli się, czym w ogóle jest internetowe piractwo oraz jaka jest jego skala. A ta przez lata tylko rosła.
- Wtedy ciągle dominowało przekonanie, że internet podlega wolności słowa i nie należy automatycznie zakładać, że osoby z niego korzystające to w większości przestępcy - mówi prof. Jemielniak. - Przez chwilę wydawało się, że prawo autorskie będzie karać przede wszystkim tych, którzy na naruszeniach starają się zarobić. A nie będzie dotyczyć to pojedynczych osób, które dzielą się plikami z bliższymi i dalszymi znajomymi bezinteresownie - dodaje.
Z kolei sam współtwórca Napstera, Sean Parker, został później jednym z wczesnych budowniczych Facebooka. Jeśli oglądaliście "Social Network", film o początkach serwisu, to w jego postać wcielił się Justin Timberlake.
Zmiany na gorsze
Takie drobne, acz głośne incydenty sprawiały, że sieć WWW stale się zmieniała i "cywilizowała". Ale zmiany niekoniecznie idą w dobrym kierunku.
- Obecnie widzimy, że wahadło zaczyna wychylać się w drugą stronę. W USA już doszło do niebezpiecznych sytuacji. Przykładowo, dostawcy internetu zaczęli testować możliwość przerywania dostępu do sieci reklamami. Powszechnie także stosują preferencje dla wybranych serwisów, przez co korporacjom opłaca się działać w zmowie, a ruch w serwisach niezależnych jest spowalniany i traktowany przez sieć gorzej. Jednocześnie handel danymi użytkowników trwa w najlepsze - uważa prof. Jemielniak.
W Europie wcale nie dzieje się lepiej.
Owszem, jesteśmy transparentni - przyjęliśmy regulacje w sprawie cookies. I owszem, przyjęliśmy regulacje RODO, które utrudniają pracę działającym w złej wierze korporacjom nastawionym na kradzież naszych danych osobowych. Jednak dramatyczna sytuacja ma miejsce w kwestii tak zwanej ACTA 2.0, czyli regulacji dotyczących praw autorskich.
- Lobby muzycznemu udało się skutecznie przeforsować punkt widzenia, wedle którego protestujący przeciw nowym regulacjom to przede wszystkim ci, którzy wspierają korporacje, takie jak Google czy Facebook. Tymczasem nowe regulacje uderzą przede wszystkim w prawa obywatelskie i wygodę korzystania z internetu. Natomiast korporacje bez problemu się dostosują, a najprawdopodobniej nawet dodatkowo zarobią - opisuje prof. Jemielniak.
Najważniejszy spór internetu
Istotą sporu o ACTA 2.0 są dwa zapisy - artykuł 11, potocznie nazywany podatkiem od linków, oraz artykuł 13, dotyczący filtrowania treści. Artykuł 11 jest problematyczny o tyle, że istnieje wiele serwisów, które w pełni zgodnie z prawem krajowym powinny móc szeroko stosować prawo cytatu i przytaczać fragmenty wraz z linkiem do źródła.
Tymczasem nie jest jasne, w jakim zakresie będą mogły to robić bez opłat. Zatem widmo bankructwa zagląda im w oczy, gdyż oczywiście komercyjne serwisy informacyjne nie mają się czego obawiać. W najgorszym razie po prostu zaczną płacić.
Z kolei druga regulacja - czyli artykuł 13 - jest jeszcze gorsza. W teorii ma po prostu sprzyjać ograniczaniu naruszeń praw autorskich. W praktyce wymusza wprowadzenie prewencyjnych filtrów treści, co niektórzy nazywają cenzurą.
Z czasów, kiedy internet był na telefon.
- Przypomnę, że nawet udostępnienie fragmentu treści podlegających ochronie z tytułu praw autorskich jak najbardziej może być zgodne z prawem – choćby na potrzeby analizy naukowej czy parodii. Technologicznie nie jest jednak możliwe rozpoznanie rodzaju potrzeby udostępnienia automatycznie, a żaden serwis nie pozwoli sobie na opłacanie na stałe sztabu ludzi, którzy mieliby rozpatrywać odwołania – tłumaczy prof. Jemielniak.
W rezultacie interes korporacji medialnych został całkowicie przedłożony nad interes społeczny. Regulacja nie jest jeszcze przesądzona. Jednak większość mediów albo milczy w tej sprawie, albo powiela narrację przemysłu muzycznego. Który twierdzi, że regulacja jedynie przywraca sprawiedliwość w wynagrodzeniach autorskich.
- Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy, że właśnie trwają ostatnie tygodnie, w których powinni chwycić za telefon i zadzwonić do biura europarlamentarzysty lub europarlamentarzystki ze swojego regionu i dać znać, że nie popierają cenzury internetowej. Szykują się smutne czasy – ponuro konkluduje prof. Jemielniak.