Pas Trettnera. Atomowe pole minowe miało zatrzymać rosyjskie dywizje
Wraz z początkiem zimnej wojny Zachód rozpoczął przygotowania do obrony przed spodziewanym atakiem Sowietów. Armie krajów-założycieli NATO szukały sposobu na zniwelowanie liczebnej przewagi Armii Czerwonej i jej sojuszników, w tym Ludowego Wojska Polskiego. Rozwiązaniem miało być szerokie wykorzystanie broni jądrowej.
07.04.2024 | aktual.: 07.04.2024 11:46
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Niedługo po słynnym przemówieniu Winstona Churchilla, który w Fulton obwieścił podzielenie Europy symboliczną żelazną kurtyną, kontynent został podzielony za pomocą znacznie trwalszych, fizycznych zapór.
Prawdopodobnie najsolidniejszą była ta, rozdzielająca podzielone na wschodnią i zachodnią część Niemcy: wyzwoloną przez zachodnich aliantów Niemiecką Republikę Federalną i pozostającą w sowieckiej strefie wpływów Niemiecką Republikę Demokratyczną.
O charakterze tych państw wiele mówi rodzaj granicznych zabezpieczeń. Wschodnie Niemcy starały się przede wszystkim, aby nikt z nich nie uciekał, montując wzdłuż granicy m.in. automatyczne, strzelające do potencjalnych uciekinierów pułapki SM-70. Niemcy zachodnie obawiały się przede wszystkim militarnego ataku ze wschodu.
Zobacz także: Rozpoznasz te myśliwce i bombowce?
Dlatego – początkowo z inicjatywy Amerykanów, a następnie wspólnym wysiłkiem państw NATO – wzdłuż wschodniej granicy RFN-u powstała 650-kilometrowa linia nazwana z czasem od nazwiska jej orędownika, byłego generała Wehrmachtu Heinricha Trettnera.
Pas Trettnera
Pas Trettnera był to obszar, gdzie za pomocą atomowych min o stosunkowo niewielkiej mocy planowano stworzyć strefę zniszczeń utrudniających szybki atak na zachód. Miejsca detonacji atomowych ładunków zostały dobrane tak, aby zniszczeniu uległy kluczowe węzły drogowe i kolejowe, mosty czy infrastruktura transportowa.
Zgodnie z założeniem Sowieci i ich sojusznicy – czyli wówczas m.in. żołnierze Ludowego Wojska Polskiego – mieli wytracić impet natarcia w pasie atomowych skażeń, którego pokonanie wystawiało żołnierzy na szkodliwe promieniowanie.
Miny ogrzewane kurami
Wczesne plany zakładały realizację brytyjskiego programu Blue Peacock. Zakładał on wykorzystanie w roli min zmodyfikowanych bomb Blue Danube (Niebieski Dunaj), o wadze ponad 7 ton i mocy do 40 kt. Miały one system zabezpieczeń wywołujący detonację w przypadku próby rozbrojenia, ale także przy poruszeniu lub zalaniu wodą.
Ponieważ miny miały działać o każdej porze roku, a ich elektronika była wrażliwa na niską temperaturę, Brytyjczycy wymyślili nietypowy sposób na ich ogrzewanie w warunkach zimowych.
Zamiast skomplikowanych i zawodnych systemów grzewczych postanowili wykorzystać żywe kury, które dzięki zapasowi karmy miały przez wiele dni własnym ciepłem utrzymywać elektronikę miny w gotowości do działania.
Program był rozwijany w latach 1954-1958, ale ostatecznie – dzięki opracowaniu mniej wrażliwych na temperaturę mechanizmów detonujących – zrezygnowano z wykorzystania kur i wielkich min Blue Danube.
MADM – przenośne ładunki jądrowe
Ich miejsce zajęły znacznie mniejsze i bardziej praktyczne ładunki, jak amerykańskie miny Medium Atomic Demolition Munition (MADM). Była to broń opracowana specjalnie do zadań związanych z niszczeniem infrastruktury.
Amerykańska mina – w swojej dojrzałej, ostatecznej formie, do jakiej została doprowadzona w połowie lat 60. – miała 1,1 metra długości, 61 cm szerokości i ważyła 177 kg. Do transportu można było rozłożyć ją na ok. 20-kg elementy, które mógł przenosić jeden człowiek.
Ładunek MADM mógł być zdetonowany na trzy sposoby: za pomocą timera, którego zwłokę można było ustalić nawet na 21 dni, przewodowo albo drogą radiową. Siła eksplozji sięgała 0,5-15 kt.
Po złożeniu mina była zabezpieczona przed czynnikami zewnętrznymi – można było umieścić ją pod wodą lub bezpośrednio w ziemi, choć w ramach budowy Pasa Trettnera wzdłuż wschodniej granicy Niemiec przygotowano sieć specjalnych stanowisk, w których – w razie ryzyka wybuchu wojny – miały być umieszczone miny. Na kierunku jutlandzkim, gdzie nacierać miały polskie oddziały, średnie nasycenie pasa obrony zakładało użycie jednej miny atomowej na każdy kilometr.
Atomowych min było tak dużo, że – według szacunków przedstawianych przez Jarosława Rybaka, autora książki "Atomowi komandosi. Rozbroić miny jądrowe w Niemczech Zachodnich" – w połowie lat 80. co dziesiąta głowica atomowa w arsenale NATO była przeznaczona dla jakiegoś rodzaju miny.
Od lat 60. zabezpieczano je modułem PAL (Permissive Action Link). Był to – zmieniający się w miarę postępu technicznego – rodzaj ograniczenia dostępu, który do aktywacji broni atomowej wymagał specjalnego kodu. Miało to wykluczyć ryzyko samowolnego użycia broni jądrowej np. przez któregoś z dowódców wojskowych, który przed wprowadzeniem PAL dysponował pełną, samodzielną kontrolą nad podległą mu bronią jądrową.
Oddziały Torujące – polscy atomowi komandosi
Pas Trettnera miał także swój polski wątek: były nim tzw. Oddziały Torujące, czyli polskie jednostki specjalne, szkolone specjalnie do unieszkodliwiania ładunków jądrowych. Ich zadaniem było rozbrojenie przygotowanych do detonacji min albo uniemożliwienie ich obsłudze zaminowania określonego miejsca.
Do roli tej przewidziano m.in. 62. Kompanię Specjalną z Bolesławca, 56. Kompanię Specjalną ze Szczecina i 1. Batalion Szturmowy z Dziwnowa, ale plan forsowanie Pasa Trettnera zakładał, że własne OT wystawi każda z pierwszorzutowych dywizji.
Jak podkreśla badający temat Oddziałów Torujących Jarosław Rybak, było to zadanie samobójcze i – ze względu na stosowane w minach zabezpieczenia – niewykonalne.
Automat ładowania zamiast człowieka
Pas Trettnera, jak również stojąca za nim koncepcja zablokowania natarcia Sowietów pasem atomowej pustyni, nigdy – na szczęście – nie została przetestowana w praktyce. Wiadomo jednak, że Rosja prowadziła testy nad skutecznym forsowaniem skażonych radioaktywnie terenów.
W tym celu z braku przeciwnika zrzucała ładunki jądrowe na własne wojska, co miało miejsce m.in. w czasie manewrów Snieżok (podobne testy – także na własnych oddziałach – prowadzili m.in. Amerykanie w ramach operacji Teapot i Brytyjczycy).
Jednym z rosyjskich wniosków było stwierdzenie, że w wyniku promieniowania jako pierwszy traci siły ładowniczy, wykonujący w czołgu ciężką pracę podczas ręcznego ładowania nabojów. W rezultacie Rosjanie zredukowali załogi swoich czołgów do trzech osób, zastępując ładowniczego automatem ładowania. Jego magazyn amunicji znalazł się – co jest powielane w kolejnych modelach – pod wieżą, bez separacji amunicji do załogi.
Efekty decyzji podjętych dziesiątki lat temu z myślą o forsowaniu skażonego promieniotwórczo terenu możemy oglądać obecnie w Ukrainie. Ze względu na sposób rozmieszczenia amunicji, czołgi o rosyjskim rodowodzie po trafieniu często eksplodują w widowiskowy sposób, a siła eksplozji odrywa z nich wieżę.
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski