Zagubione bomby atomowe. Kto pierwszy odnajdzie śmiercionośne ładunki?

Termin „broken arrow” (złamana strzała) ma kilka znaczeń. W amerykańskiej armii stosuje się go w dwóch przypadkach. Jeden z nich to wezwanie wsparcia dla oddziału zagrożonego okrążeniem. Drugi to czarny sen wszystkich dowódców, polityków i osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Nic dziwnego – tymi słowami określa się incydent związany z bronią jądrową. Przez kilka dziesięcioleci trochę się ich nazbierało.

Zagubione bomby atomowe. Kto pierwszy odnajdzie śmiercionośne ładunki?
Źródło zdjęć: © imgur
Łukasz Michalik

29.08.2017 02:28

Hiroszima i Nagasaki przeszły do historii jako jedyne miejsca, gdzie bojowo zastosowano broń jądrową. Ich los jest powszechnie znany, a w kolejnych latach eksplozje jądrowe miały miejsce jedynie na poligonach – w żadnym z dotychczasowych konfliktów nie zdecydowano się na użycie takiej broni. Mimo to kilka razy niewiele brakowało, by różnymi rejonami świata wstrząsnęły eksplozje znacznie silniejsze od tych, których doświadczyły japońskie miasta. Bomby atomowe omyłkowo zrzucano, wysyłano nie tam, gdzie trzeba, albo po prostu gubiono.

1950 r. – katastrofa w Kolumbii Brytyjskiej

Pierwszej potwierdzonej zguby należy szukać jeszcze w 1950 roku. W ramach ćwiczeń bombowiec strategiczny B-36 Peacemaker po pokonaniu długiej trasy miał wykonać symulowany atak na San Francisco. W teorii miało to odpowiadać warunkom, z jakimi spotkałaby się załoga wykonująca lot bojowy nad ZSRR.

Obraz
© imgur

Na pokładzie samolotu znajdowała się 16-osobowa załoga oraz jeden obserwator. Zgodnie z planem ćwiczeń maszyna miała zaliczyć 24-godzinną misję w powietrzu. Niestety, po kilku godzinach lotu trzy z sześciu silników odmówiły posłuszeństwa, a na pozostałych trzech samolot nie był w stanie utrzymać się w powietrzu. Załoga postanowiła opuścić maszynę na spadochronach.

Problem w tym, że na pokładzie znajdowała się również bomba jądrowa Mark 4, czyli wersja rozwojowa Fat Mana użytego podczas ataku na Nagasaki. Na szczęście podczas lotu ćwiczebnego bomba była nieuzbrojona – choć zawierała ładunek uranu, to na pokład nie zabrano plutonowego rdzenia potrzebnego do zainicjowania reakcji łańcuchowej. Mimo to w zrzuconej przed katastrofą bombie eksplodował konwencjonalny ładunek wybuchowy o masie 227 kilogramów.

Miejsce katastrofy, która miała miejsce w trudno dostępnym rejonie Kolumbii Brytyjskiej – jednej z prowincji Kanady — przez dziesięciolecia utrzymywano w tajemnicy. Ekspedycje, które dotarły tam w latach 90., nie stwierdziły podwyższonego poziomu promieniowania.

1958 r. – bombardowanie Karoliny Południowej

11 marca 1958 roku z bazy w Georgii wystartował B-47 Stratojet. Czekała go długa droga – w ramach operacji Snow Flurry wyruszał w transoceaniczny lot do Wielkiej Brytanii, a na wypadek wybuchu wojny miał na pokładzie bombę jądrową Mark 6 oraz plutonowy rdzeń, umieszczany w bombie przed zrzutem w celu jej uzbrojenia.

Obraz
© imgur

Gdy samolot przelatywał nad Karoliną Południową, w kokpicie zapaliła się kontrolka sygnalizująca problem z zaczepem bomby. W celu usunięcia awarii do komory bombowej wysłano nawigatora, którym był kapitan Bruce Kulka. Niestety, podczas usuwania problemu nawigator przez przypadek pociągnął za uchwyt odpowiadający za awaryjny zrzut bomby.

Zwolniony z zaczepów 4-tonowy ładunek spadł na drzwi komory bombowej, które ustąpiły pod jego ciężarem. Bomba wypadła z samolotu i spadła do ogródka Waltera Gregga w miejscowości Mars Bluff. Choć nie była uzbrojona, w jej wnętrzu znajdował się również konwencjonalny ładunek wybuchowy, który zmienił najbliższą okolicę w zgliszcza i wyrwał krater o średnicy 23 metrów.

Choć nikt nie zginął, to w wyniku zbombardowania przez Amerykanów własnego terytorium kilka osób zostało rannych a lej, mimo posprzątania bałaganu przez lotnictwo, pozostaje po latach jedyną atrakcją turystyczną Mars Bluff.

1961 r. — incydent w Goldsboro

Kolejny groźny incydent miał miejsce w 1961 roku w pobliżu Goldsboro. Po zgubieniu bomby atomowej lotnictwo, nie mogąc jej wydobyć, musiało ze względów bezpieczeństwa wykupić całą okolicę (więcej szczegółów o tym zdarzeniu znajdziecie w artykule "B-52 Stratofortress – 60-letni weteran"). Samoloty B-52 uczestniczyły również w kolejnych, niezwykle groźnych zdarzeniach.

Stworzona w latach 50. flota bombowców strategicznych B-52 była wykorzystywana na wiele sposobów. Jednym z nich były stałe dyżury (operacja Chrome Dome), podczas których bombowce z bronią jądrową na pokładzie krążyły nad północnymi rejonami kontynentu amerykańskiego, Stanami Zjednoczonymi i Europą.

1966 r. — katastrofa nad Palomares

17 stycznia 1966 roku w pobliżu hiszpańskiej Kartageny samolot pilotowany przez majora Charlesa Wendorfa rozpoczął pobieranie paliwa z powietrznego tankowca. Niestety, podczas manewru podajnik paliwa wbił się w bok bombowca, co spowodowało zapłon.

Obraz
© imgur

Zniszczeniu uległ nie tylko powietrzny tankowiec KC-135, ale również samolot bombowy. Ta część załogi, która przeżyła, ratowała się katapultowaniem. Kadłub samolotu spadł do oceanu, ale zanim to nastąpiło, zerwały się mocowania przenoszonych na pokładzie czterech bomb termojądrowych MK28FI. Nieuzbrojone bomby zaczęły opadać na spadochronach, które w przypadku ataku bombowego miały zapewnić samolotowi czas na oddalenie się od miejsca eksplozji.

Trzy z nich spadły w pobliżu wioski Palomares, a eksplozja konwencjonalnego ładunku wybuchowego rozrzuciła po okolicy radioaktywny pluton. Co gorsza, czwarta z bomb spadła do morza. Choć media w Hiszpanii, rządzonej wówczas przez generała Franco wyciszyły problem, o niebezpieczeństwie skażenia zaczęły donosić media francuskie.

W rejon upadku bomby ściągnięto 30 okrętów 6. Floty Stanów Zjednoczonych, a aby uspokoić opinię publiczną, amerykański ambasador w asyście obserwujących go dziennikarzy wykąpał się w morzu w pobliżu Palomares. Dzięki ściągniętym w rejon zdarzenia batyskafom po kilku miesiącach udało się odnaleźć i wydobyć bombę. Incydent miał jednak długofalowe następstwa – ówczesny prezydent Francji, Charles de Gaulle, wykorzystał go jako jeden z pretekstów do wystąpienia tego kraju z wojskowych struktur NATO-6130285597505153c).

1968 r. – skażenie grenlandzkich lodowców

Do jednej w z najbardziej brzemiennych w skutkach katastrof doszło w bazie Thule (obecnie Qaanaaq) na Grenlandii. Ta należąca do Danii arktyczna wyspa miała w czasie zimnej wojny szczególne znaczenie. Dlaczego? Choć na mapie nie zawsze jest to widoczne, wystarczy wziąć do ręki globus – to właśnie przez Arktykę wiodła droga, którą w razie konfliktu miały podążać rakiety i bombowce strategiczne Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych.

Obraz
© imgur

W 1910 roku Knud Rasmussen założył w północnej części Grenlandii stację badawczą Thule, z której prowadził eksplorację Arktyki. Po kilkudziesięciu latach to mroźne odludzie stało się miejscem o kluczowym znaczeniu – zbudowano tam bazę lotniczą, a w okolicy umieszczono amerykańskie radary wczesnego ostrzegania.

W styczniu 1968 roku na lotnisku Thule próbował awaryjnie wylądować B-52, na którego pokładzie wybuchł pożar. Niestety, lądowanie nie skończyło się dobrze, a samolot rozbił się kilka kilometrów od lotniska. Na pokładzie znajdowały się cztery bomby wodorowe – choć jak zwykle w takich przypadkach nie doszło do reakcji łańcuchowej, eksplodowały konwencjonalne ładunki, powodując radioaktywne skażenie lodowca.

zapadło na chorobę popromienną. Co więcej, po latach okazało się, że odnaleziono szczątki tylko trzech bomb. Gdzie jest czwarta? Według najbardziej prawdopodobnej hipotezy opadła gdzieś w morskie głębiny, jednak jak wynika z częściowo odtajnionych dokumentów, do których dotarli dziennikarze BBC, nie wiadomo, co się z nią stało.

Wypadek w grenlandzkiej bazie zakończył wieloletnią praktykę utrzymywania w powietrzu samolotów z bombami atomowymi na pokładzie.

Człowiek: najsłabsze ogniwo

Na razie nie ujawniono kolejnych, równie poważnych incydentów, choć nie da się ukryć, że w amerykańskim arsenale atomowym jeszcze przed kilkoma laty panował bałagan. Dowodem na to może być choćby przypadek dostawy akumulatorów dla armii tajwańskiej.

Po otwarciu opakowań Tajwańczycy ze zdumieniem stwierdzili, że zamiast akumulatorów przez przypadek dostali układy naprowadzania stosowane w głowicach jądrowych. Kolejnym, znacznie mniej zabawnym przypadkiem był lot treningowy z 2007 roku, gdy przez ponad trzy godziny nad Stanami Zjednoczonymi latał B-52 z głowicami jądrowymi na pokładzie.

Obraz
© imgur

Problem polegał na tym, że nikt, łącznie z pilotem, nie miał o tym pojęcia. Sześć rakiet AGM-129 z głowicami bojowymi na skutek jakiegoś nieprawdopodobnego zaniedbania umieszczono na zaczepach zamiast ładunku ćwiczebnego.

Warto przy tym zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Wypadki nie są niczym niezwykłym - same Stany Zjednoczone poinformowały opinię publiczną o co najmniej 11 incydentach i 7 nieodnalezionych głowicach. Jeżeli takie problemy zdarzały się po amerykańskiej stronie, to można założyć, że w wyniku pomyłek czy katastrof bomby atomowe gubili również Rosjanie. Gdzie, kiedy i ile? Wiadomo o kilku przypadkach, jak choćby nigdy niewydobyte głowice jądrowe z wraku okrętu podwodnego "Komsomolec" czy omyłkowe wystrzelenie w 1991 roku z innego okrętu rakiety jądrowej R-39, której głowica nigdy nie została odnaleziona. Szczegóły i liczba tych wydarzeń pozostają jednak na razie tajemnicą.

Komentarze (14)