Operacja Teapot: Amerykanie testowali broń jądrową na własnych obywatelach
04.08.2017 13:07, aktual.: 04.08.2017 14:25
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Do czego jest w stanie posunąć się demokratycznie wybrana władza? Amerykanie przesunęli granicę bardzo daleko: testowali broń jądrową na własnych obywatelach.
Jak działa broń jądrowa?
Początek Zimnej wojny był czasem, gdy zupełnie poważnie traktowano scenariusz, w którym Stany Zjednoczone i Związek Radziecki przystępują do ostatecznej walki o kontrolę nad światem. Użycie w tej walce broni jądrowej traktowano wówczas nie jako ostateczność – była postrzegana jako standardowy środek walki, którego użycie wydawało się wówczas oczywiste.
Problem polegał na tym, że – aby skutecznie wykorzystać nową broń – trzeba było poznać jej wpływ na żołnierzy. Seria prób i dwie przeprowadzone w warunkach bojowych eksplozje – w Hiroszimie i Nagasaki – nie dawały wystarczającej wiedzy.
Operacja Teapot: test broni jądrowej na Amerykanach
Z tego powodu amerykański prezydent, Dwight Eisenhower, zdecydował się na krok – na pozór – bez precedensu, podpisując 30 sierpnia 1954 r. decyzję o testach broni jądrowej na własnych obywatelach.
Rozpoczęto operację Teapot – serię czternastu przeprowadzonych na pustynnym poligonie "Nevada Test Site" eksplozji jądrowych. Jak wyglądały takie testy? Przykładem może być próba, zrealizowana w trakcie manewrów o kryptonimie "Desert Rock VI".
Zbombardujmy własnych żołnierzy!
18 lutego 1955 roku na pustyni zebrano 8 tys. żołnierzy. W samo południe nad zgrupowaniem wojska przeleciał bombowiec B-36 Peacemaker i zrzucił ładunek Wasp o mocy 1,2 kT. Bomba eksplodowała 900 metrów od zamkniętych w czołgach i transporterach żołnierzy.
Inny scenariusz miała eksplozja o kryptonimie Apple-2, gdzie bezpośrednio po wybuchu wydano oddziałom zmechanizowanym rozkaz prowadzenia natarcia przez skażony teren. Miało to na celu zweryfikowanie, jak szybko po użyciu broni jądrowej własne siły są w stanie osiągnąć punkt "zero", czyli cel atomowego ataku.
Czy można pić napromieniowane piwo?
Odrębne testy przeprowadzono z myślą o infrastrukturze i żywności. Pamiętacie film "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki"? Jest w nim pamiętna scena, gdzie pozostawiony na poligonie atomowym Indy w obliczu rychłej eksplozji chroni się w lodówce.
Tak wyglądające testy rzeczywiście miały miejsce. Na ich potrzeby wzniesiono miasteczko o nazwie Area-1, gdzie – poza samymi zabudowaniami – umieszczono m.in. zapasy różnych artykułów żywnościowych. To właśnie dzięki tamtym próbom wiemy dzisiaj, że piwo, przechowywane w pobliżu epicentrum wybuchu nadaje się do, jak głosi oficjalny raport, "szybkiego spożycia", bo choć samo opakowanie może zostać napromieniowanie, to jego zawartość pozostaje bezpieczna dla ludzi.
Las Vegas zaprasza na wybuchy jądrowe
Warto przy tym zauważyć, że mimowolnymi królikami doświadczalnymi byli nie tylko żołnierze. Las Vegas słynęło wówczas nie tylko z kasyn, ale i z niezwykłych widoków. Do Miasta Grzechu przyjeżdżały tłumy, aby obejrzeć wyjątkowy spektakl w postaci… wyrastających na horyzoncie grzybów atomowych.
Nie pozostało to bez wpływu na ich zdrowie. Amerykański Instytut Badań nad Rakiem szacuje, że bezpośrednim skutkiem operacji Teapot było co najmniej 13 tys. zachorowań na raka tarczycy i co najmniej 650 zgonów.
Racja stanu ponad dobrem jednostki
Oceniając operację Teapot z dzisiejszego punktu widzenia trudno się nie oburzyć. O ile w ogóle testy na ludziach budzą sprzeciw, to fakt, że rząd, który w teorii ma chronić własnych obywateli używa ich w roli królików doświadczalnych, wydaje się szokujący.
Warto jednak spojrzeć na tę kwestię przez pryzmat epoki – identyczne działania prowadził m.in. Związek Radziecki czy Francja, które również nie miały skrupułów i sprawdzały działanie nowej broni na własnych obywatelach. Pod tym względem demokratycznie wybrane władze nie różniły się od przywódców totalitarnego reżimu – rację stanu postawiono ponad dobrem jednostek.