Żegnaj korniku, witaj kleszczu! Co oznaczają dla nas zmiany klimatyczne?
Trąby powietrzne, powodzie, wymieranie dobrze nam znanych gatunków, nowe choroby czy w końcu fala zdesperowanych przybyszów z dalekich stron. Następstwa zmian klimatu stają się z roku na rok coraz bardziej odczuwalne. Także w Polsce.
Czas, gdy można było się spierać i mieć wątpliwości jest już za nami – wpływ człowieka na klimat naszej planety jest niepodważalny. Ewentualny spór może dotyczyć co najwyżej rozmiarów i tempa katastrofy, jaką sami na siebie sprowadziliśmy. Albo, aby być ścisłym, sprowadziło na planetę kilka największych państw – trucicieli, których rozwój i dobrobyt został oparty na niewspółmiernie dużej konsumpcji zasobów i równie gigantycznej emisji szkodliwych substancji.
Niestety, pozostałe kraje – mimo stosunkowo nikłego wkładu w globalne podtruwanie i podgrzewanie – dostają rykoszetem. Do tej grupy należy także Polska. Choć zmiany klimatyczne w naszym zakątku świata nie przebiegają tak gwałtownie, jak choćby w Arktyce i Antarktyce, niektóre są już widoczne.
1 stopień to nie zawsze to samo
Niedawny raport ONZ może wydawać się dość abstrakcyjnym dokumentem. Przedstawia zmiany klimatyczne i ich skutki, a wszystko to ujęte w skali globalnej. Co z tego wynika dla nas? Ktoś sądzący po pozorach mógłby uznać, że niewiele – gdy spojrzymy za okno widać za nim mniej więcej podobną wiosnę, jaką przez lata obserwowali nasi rodzicie i dziadkowie. Dlaczego zatem naukowcy biją na alarm?
Klimat zmienia się na naszych oczach, choć nie zawsze potrafimy to dostrzec. Co istotne, zmiany nie są rozłożone równomiernie, podobnie jak ich waga. Czym innym jest wzrost temperatury z -20 do -18, a czym innym z -1 do +1 stopnia. Ocieplenie na – ostrożnym wedle dzisiejszych szacunków – poziomie 1,5 stopnia względem epoki przedindustrialnej nastąpi do około 2030 roku.
Na terenie Polski może oznaczać to nawet 3 stopnie różnicy, a to już całkiem sporo. Tym bardziej, że przy braku naszej reakcji i założeniu, że stosowane obecnie modele klimatyczne są trafne, globalne temperatury do końca wieku wzrosną o blisko 4 stopnie.
Żegnaj, korniku, witaj kleszczu!
W praktyce oznacza to, że w Polsce zniknie choćby problem kornika. Mamy powód do świętowania? Nie bardzo, bo kornik wyginie wraz ze swoim ulubionym świerkiem, który za sprawą ocieplenia klimatu wycofa się aż do Skandynawii. Rzecz jasna nie nastąpi to natychmiast, ale będzie rozłożone w czasie - przy obecnym tempie zmian ostatnie świerki zobaczymy w Polsce około 2100 roku.
Pożegnamy się również z charakterystycznym stukotem, niosącym się po lesie w okolicy, zamieszkałej przez dzięcioły. Te ptaki mają pecha – nie dość, że braknie istotnego elementu ich diety w postaci korników, to z dziupli przepędzą ich egzotyczni, a przy tym bardzo zdeterminowani przybysze – niektóre gatunki papug.
Kojarzone z ciepłymi krajami aleksandretty obrożne uchwyciły już pierwsze przyczółki w Polsce – zaobserwowano nie tylko pojedyncze osobniki, ale również niewielkie stada tych ptaków. Papugi, co odnotowano w naszym kraju po raz pierwszy, zaczęły się już rozmnażać na wolności.
Nie będzie korników i dzięciołów, będą za to kleszcze. Tym groźnym dla człowieka owadom sprzyjają coraz dłuższe okresy ciepłej pogody, więc dyżurny temat mediów, które każdego lata straszą nas czyhającym w lesie złem, stanie się jeszcze bardziej aktualny.
Było sobie morze
Będziemy musieli zweryfikować także swoje wakacyjne plany. Wyjazd nad polskie morze? Lepiej wybrać inny kierunek, bo plażowanie nad Bałtykiem staje się hazardem – stawiamy nasz czas i pieniądze na to, że tym razem morze nie "zakwitnie" i sinic będzie nieco mniej, niż ostatnio.
To ryzykowny zakład, bo – choć sinice nie są nad Bałtykiem nowym zjawiskiem, a przyczyny ich masowego występowania są złożone – zmiany klimatyczne sprzyjają występowaniu tych niepożądanych organizmów. Dość wspomnieć, że małe i płytkie Morze Bałtyckie nagrzewa się trzykrotnie szybciej, niż wynosi średnia dla wszechoceanu. I choć stwierdzenie, że Bałtyk umarł, jest nieco przedwczesne, to nie będzie przesadą opinia, że morze toczy śmiertelna choroba.
Schodząc z wyższego poziomu abstrakcji na sprawy całkiem przyziemne, możemy sprowadzić to do zmiany wakacyjnego menu – pożegnajmy bałtyckie dorsze, nadchodzi czas na śledzie. To, co dla nas jest jedynie podmianą ryby na talerzu, oznacza jednak poważne zmiany choćby dla rybaków.
Płytsze portfele
Zmiany klimatu uderzą nas również po kieszeni. I nie chodzi tu o widowiskowe i występujące coraz częściej, ale jednak wciąż niepospolite zjawiska, jak trąby powietrzne czy apokaliptyczne opady (to również znajdzie odbicie – choćby w cenach polis ubezpieczeniowych)
. Coraz dłuższa wiosna w połączeniu z regularnymi przymrozkami oznacza przecież rosnącą liczbę przejścia temperatury przez 0 stopni. Czyli więcej procesów zamarzania i rozmarzania, a tym samym intensywniejszą erozję.
W praktyce oznacza to szybsze zużycie dróg, budowli czy różnych konstrukcji, a tym samym rosnące koszty utrzymania infrastruktury. Nawet, jeśli nasz brukowany podjazd przed domem dobrze zniesie tę próbę, to problem odczujemy w rosnących podatkach – z czegoś te remonty trzeba będzie finansować, więc państwo sięgnie jeszcze głębiej do kieszeni obywateli.
Odczujemy to tym bardziej, że wzrośnie cena żywności. Wiąże się to z wydłużeniem okresu wegetacyjnego. Na pozór to dobra wiadomość dla rolników, jednak pozory – jak to często bywa – mylą. Wszystko za sprawą faktu, że przyspieszenie początku wegetacji jest większe, niż przyspieszenie końca sezonu przymrozków. W praktyce oznacza to problem dla roślin, atakowanych przez niskie temperatury w czasie, gdy jest to szczególnie szkodliwe – podczas kwitnienia i zawiązywania owoców.
Trzeba do tego dorzucić obniżanie się poziomu wód gruntowych, zjawisko pustynnienia czy problematyczny rozkład opadów – coraz dłuższe okresy suszy są dzielone krótkotrwałymi, gwałtownymi opadami.
Głodni i zdesperowani
Warto również wspomnieć o temacie, który – choć w Polsce jest na razie dość wirtualny – rozgrzewa do czerwoności publiczny dyskurs. Chodzi o uchodźców. Nie o imigrantów zarobkowych, których setki tysięcy wspierają dzisiaj polską gospodarkę z obopólną korzyścią, ale o autentycznych uchodźców klimatycznych.
Historia zna wielkie migracje, które – choć głosy badaczy są, jak zwykle, podzielone – mogły być spowodowane zmianami klimatu. Za każdym razem zwiastowały koniec znanego świata, jak tsunami Ludów Morza, które 3 tys. lat temu przewaliło się przez Bliski Wschód, czy wielka Wędrówka Ludów, pod naporem której padł starożytny Rzym, co uznawane jest za symboliczny koniec starożytności i początek średniowiecza.
Dość wspomnieć, że fala migracji z Bliskiego Wschodu, z którą kilka lat temu musiała zmierzyć się Europa (i która odbija się Polsce czkawką w polityce zagranicznej), zaczęła się od katastrofalnej suszy. Ta uderzyła w producentów żywności, zradykalizowała nastroje i znalazła przełożenie w lokalnej polityce. Choć przyczyny migracji są złożone, zmiany klimatu należą do nich z całą pewnością.
Skutki są oczywiste - niepokoje społeczne, negatywne nestępstwa zderzenia kultur czy pojawianie się nowych, nieznanych w naszych stronach chorób. Albo, w wersji pesymistycznej - szturm na granice, a w dalszych rejonach świata walki o źródła pitnej wody i chaos, jakiego nie jesteśmy sobie teraz w stanie wyobrazić.
Temperatura mokrego termometru
Tym bardziej, że najgęściej zaludnione rejony świata bywają również bliskie granicy, wyznaczanej przez tzw. temperaturę mokrego termometru. To najniższa temperatura, do której przy danej wilgotność można ochłodzić ciało przy pomocy parowania, czyli około 35 stopni Celsjusza przy 100-procentowej wilgotności powietrza.
Gdy ta temperatura wzrośnie – nawet nieznacznie – stałe funkcjonowanie ludzi staje się albo radykalnie utrudnione, albo niemożliwe. W praktyce oznacza to potrzebę migracji na wielką skalę.
Chciałoby się rzec – i obyśmy nigdy nie musieli. Problem w tym, że nasza planeta zmienia się coraz szybciej pod naszym wpływem, a na powstrzymanie zmian może być już za późno. Otwarte pozostaje zatem pytanie nie czy, ale jak bardzo zmieni się nasz świat i jak bardzo będziemy żałowali zaniechań z czasów, gdy zmiany można było powstrzymać albo ograniczyć do minimum. Bo, że będziemy żałować, to więcej niż pewne.