Miejsce Europy w przestrzeni kosmicznej. Wkraczamy w nową epokę
29.09.2023 13:19, aktual.: 02.10.2023 09:35
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Okres, w którym przestrzeń kosmiczna była dziewiczym terytorium dostępnym tylko dla najbogatszych państw, kiedy każda misja kosmiczna była obarczona ogromnym ryzykiem i wiązała się z gigantycznymi kosztami, odchodzi już coraz bardziej w zapomnienie.
Dzisiejsi pasjonaci kosmosu bardziej ekscytują się testami prywatnej firmy SpaceX i jej potężnej rakiety Starship niż kolejnymi misjami księżycowymi NASA. Co więcej, wynoszenie ładunków na orbitę czy nawet transport ludzi na Międzynarodową Stację Kosmiczną spowszedniały już opinii publicznej. Dziś wkraczamy bezpowrotnie w czasy prawdziwej, biznesowej eksploracji przestrzeni kosmicznej.
Pierwsze programy eksploracji kosmosu napędzała długoletnia rywalizacja USA i ZSRR. To dzięki temu, że te dwa państwa pragnęły wykazać swoją wyższość nad sobą nawzajem, politycy obu mocarstw łatwiej i szybciej znajdowali środki do realizacji pomysłów rodzących się w głowach naukowców i inżynierów. Na szczęście dla nas USA i ZSRR wybrały pokojowy wariant wyścigu kosmicznego i skupiły się (nie licząc satelitów szpiegowskich) na badaniach naukowych oraz wyścigu, kto pierwszy najpierw okrąży Ziemię, a potem postawi ludzką stopę na Księżycu. Upadek ZSRR pozwolił z kolei NASA, rządowej agencji USA, na dominację w kosmosie i rozwój programów badawczych na niespotykaną skalę. To była pierwsza rewolucja kosmiczna.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Druga nadeszła, gdy NASA szerzej otworzyła drzwi (i swój budżet) na podmioty prywatne, którym zaczęła zlecać coraz większe projekty. Dzięki strumieniowi pieniędzy firmy te mogły nie tylko wykonywać swoją pracę dla NASA, lecz także rozwijać – niejako przy okazji – własne projekty, jak chociażby konstelację satelitów Starlink firmy SpaceX. Przy takim wsparciu firmy, które potrafiły znaleźć na rynku uzdolnionych i ambitnych inżynierów i naukowców, mogły przyczynić się do gwałtownego rozwoju przemysłu kosmicznego. Dziś, myśląc o podboju kosmosu, na myśl przychodzi nie tylko NASA, ale i SpaceX właśnie czy Rocket Lab z ich lekką rakietą Electron, a nawet firmy nastawione na razie na turystykę kosmiczną, jak Blue Origin. Podziwiamy dokonania tych podmiotów, ich rakiety wielokrotnego użytku i razem z nimi marzymy o locie na Marsa. Gdzie w tym wszystkim jest Europa?
Stary Kontynent ma swoją własną agencję kosmiczną ESA (European Space Agency). W teorii ma ona wspaniałe możliwości. Jest agencją niezależną od Unii Europejskiej czy jakiegokolwiek europejskiego rządu, oprócz finansowania, które płynie w różnym stopniu od państw członkowskich. Ma do dyspozycji znakomitą infrastrukturę, na czele z portem kosmicznym Kourou w Gujanie Francuskiej położonym niemal na równiku, z którego startować można bezpiecznie na najważniejsze orbity. W Europie nie brakuje również technologii, ekspertów oraz dużych firm lotniczych, takich jak Airbus. Dlaczego zatem na wyżej wymienionej liście najbardziej znanych podmiotów kosmicznych nie ma tych europejskich?
Na to pytanie starała się odpowiedzieć specjalna Grupa Doradcza Wysokiego Szczebla do spraw Ludzkiej i Robotycznej Eksploracji Kosmosu dla Europy (z ang. w skrócie HLAG). Powołana ona została przez ESA w marcu 2022 r. w celu opracowania niezależnego i obiektywnego raportu na temat geopolitycznego, ekonomicznego i społecznego znaczenia eksploracji kosmosu dla Europy i wydania rekomendacji dotyczącej dalszej działalności ESA w tym zakresie. W skład grupy weszli przedstawiciele różnych środowisk, jak np. Stefania Giannini, była minister edukacji, nauki i badań we Włoszech, Chris Rapley, profesor klimatologii na University College London, czy François Schuiten, belgijski artysta, autor komiksów i scenografii wystaw. Wśród członków grupy znalazł się także znany polski popularyzator nauki i fizyk, dr Tomasz Rożek, prowadzący Fundację Nauka To Lubię i związany z nią kanał na YouTube pod tą samą nazwą. Podczas kilku spotkań i dyskusji z ekspertami z zewnątrz, m.in. europejskimi astronautami, grupa HLAG stworzyła raport końcowy, w którym znaleźć można kilka ciekawych i niepokojących spostrzeżeń dotyczących roli Europy w dzisiejszej eksploracji kosmosu.
Po pierwsze, wyjście na pozycję trzeciej siły w kosmosie jest koniecznością dla Europy, jeżeli chce konkurować jak równy z równym na rynku, którego wartość obecnie nawet trudno wycenić. Współczesny wyścig kosmiczny nie jest już kierowany tylko ambicjami politycznymi, ale przede wszystkim gospodarczymi. Korzyści płynące z obecności w kosmosie nie ograniczają się jedynie do posiadania satelitów, globalnego Internetu czy w przyszłości do wydobywania surowców. To, co jako pierwsze widać już tu na Ziemi, to technologie rozwijane dla programów kosmicznych i ludzie zdobywający wiedzę oraz doświadczenie. Brak wiodącej roli w eksploracji kosmosu skazuje na konieczność kupowania tych dóbr materialnych i niematerialnych u konkurencji.
Czy Europa ma możliwość wejścia na podium? ESA jest organizacją międzynarodową, w teorii ma więc dostęp do ogromnych środków pochodzących ze składek państw członkowskich. W praktyce budżet ESA to ok. 8 mld euro, podczas gdy NASA dysponuje trzykrotnie większymi środkami. Osiem miliardów euro to być może dużo, ale zdecydowanie nie wystarcza to do rozwinięcia własnego, szeroko zakrojonego programu badawczego. Obecnie ESA skupia się na długoletnim programie trzech własnych dużych misji badawczych. Pierwsza z nich – sonda JUICE – już wystartowała. Druga – duży kosmiczny teleskop rentgenowski – zaplanowana jest na koniec tej dekady, a trzecia – kosmiczny detektor fal grawitacyjnych – wystartuje nie wcześniej niż w 2034 r. Misje zdają się być bardzo ambitne, jednak problemy pozostają.
Jednym z najpoważniejszych braków ESA jest fakt, że agencja właściwie nie posiada systemu rakiet gotowych do wynoszenia ładunków na orbitę Ziemi i poza nią. Na usługach europejskiej agencji są rakiety Ariane 5 i Vega. Ta pierwsza jest już mocno przestarzałą konstrukcją, przez co jeden start kosztuje wielokrotnie więcej niż u konkurencji.
W efekcie używana jest niemal wyłącznie przez ESA. Poza tym pozostał jej już tylko jeden start przed odejściem na rakietową emeryturę. Jej następczyni, czyli Ariane 6, jest w powijakach i nie wiadomo, kiedy będzie gotowa. Tymczasem Vega C, najnowsza wersja lekkiej rakiety Vega, ma udźwig tylko 2,3 t na niską orbitę okołoziemską (LEO), a poza tym boryka się z wieloma problemami technicznymi, co niedawno skutkowało utratą drogiego i ważnego satelity. Dodając do tego brak własnego pojazdu kosmicznego, zdolnego choćby przewieźć ładunek na Międzynarodową Stację Kosmiczną, na której przecież pracują europejscy astronauci, sytuacja ESA nie wygląda dobrze. W praktyce ESA musi kupować miejsca na rakietach innych mocarstw.
Jakie rodzi to problemy, pokazała wojna w Ukrainie. Po jej wybuchu ESA zerwała wszelkie kontrakty z Roskosmosem, uzależniając się od USA i ich statków kosmicznych. USA potrafiło, po dekadzie przerwy spowodowanej wycofaniem ze służby wahadłowców, zbudować własny statek transportowy, również dla załogi ISS, dzięki czemu teraz nie musi oglądać się na Rosję i jej Sojuzy. Europa musi czekać w kolejce na miejsce w Dragonie SpaceX. Co więcej, w zawieszeniu jest też misja ExoMars, w ramach której ESA miała wysłać na Czerwoną Planetę swój własny łazik, Rosalind Franklin. Problem w tym, że zarówno rakietę nośną, jak i lądownik dla łazika mieli przygotować Rosjanie. Teraz ESA musi szukać innych partnerów, a start misji jest już przesunięty o kilka lat do przodu.
Wszystko to jest skutkiem wielu lat zaniedbań, niewykorzystanych szans i przespania przez politycznych przywódców momentu, w którym należało z przytupem wejść na scenę nowego wyścigu kosmicznego. Tymczasem do tej pory brak jest woli decydentów, aby dofinansować ESA, skoordynować działania i stworzyć pełnoprawną i niezależną agencję kosmiczną dyktującą warunki eksploracji kosmosu razem z USA i Chinami. Trzeba tylko chcieć.