Katastrofa Niedielina. Największa katastrofa kosmiczna w historii
Konstruktor Michaił Jangel miał szczęście – wyszedł zapalić. Gdy zaciągał się dymem, umierali jego koledzy i dowódca radzieckich wojsk rakietowych. O tym, jak i dlaczego zginęli, świat dowiedział się 34 lata później.
21.10.2018 | aktual.: 21.05.2019 17:07
Co znaczy zostać marszałkiem? Zostać marszałkiem Związku Radzieckiego to wielki zaszczyt, ale i wielkie ryzyko. Większość z nich była żołnierzami, ale żadnego z nich nie dosięgli wrogowie - przynajmniej ci oficjalni. Sowieckiego marszałka nie zabili - choć bardzo się starali - ani Niemcy, ani Japończycy. W czasie Zimnej Wojny ta trudna sztuka nie udała się również Amerykanom i ich sojusznikom. Mimo tego sowieccy marszałkowie ginęli.
Kilku zabito na polecenie Stalina - przed i po drugiej wojnie. Jeden padł ofiarą czystek po śmierci generalissimusa. Inny, który próbował zapobiec rozpadowi Związku Radzieckiego, w 1991 roku zabił się sam. Ale marszałek Mitrofan Iwanowicz Niedielin, głównodowodzący Wojskami Rakietowymi Przeznaczenia Strategicznego ZSRR, miał wyjątkowego pecha. Zginął, bo bardzo się spieszył, a na dodatek postawił swoje krzesło w nieodpowiednim miejscu.
Cud techniki na miarę swoich czasów
Międzykontynentalny pocisk balistyczny R-16 był, w swoim czasie, szczytowym osiągnięciem radzieckich inżynierów. Zaprojektowany przez zespół utalentowanych konstruktorów, kierowanych przez Michaiła Jangela i Michaiła Głuszko, pozwalał dosięgnąć celu oddalonego o 13 tys. kilometrów. Na taką odległość rakieta mogła przenieść 3-megatonową głowicę atomową, zapewniając przy tym celność rzędu 2700 metrów. To za mało, aby zniszczyć ukryty pod ziemią czy górą punkt dowodzenia, ale wystarczająco celnie, by zniszczyć miasto.
Rakieta, która wraz z nieco wcześniejszą R-7 rozpoczęła historię radzieckich wojsk rakietowych, z punktu widzenia wojska była cudem. Nie była jednak bez wad.
Należała do nich długa procedura przedstartowa. Zanim wymyślono, by rakiety tego typu umieszczać w silosach, trzymano je w wielkich hangarach, skąd trzeba było wytoczyć je na stanowisko startowe, postawić do pionu i zatankować, co trwało jakieś 3 godziny. Nawet zatankowana, rakieta nie była gotowa do startu, bo przed odpaleniem konieczne było 20-minutowe rozkręcanie żyroskopu, odpowiedzialnego za naprowadzanie na cel.
Paliwo, które należy obchodzić szerokim łukiem
Największym problemem było jednak paliwo. Jakoś tak się bowiem złożyło, że to, co doskonale nadawało się do napędzania różnych potężnych silników, okazywało się zazwyczaj wyjątkowo łatwopalne albo bardzo żrące.
Nie inaczej było w przypadku rakiety R-16. W jej zbiornikach znajdowały się dziesiątki ton takich substancji, jak dimetylohydrazyna czy kwas azotowy – nie dość, że mało przyjemnych solo, to po zmieszaniu dających efektowny płomień. To, co z punktu przeciętnego człowieka wydaje się problemem, dla konstruktorów rakiet było jednak zaletą.
Zdążyć przed rocznicą rewolucji
Pierwszy test rakiety R-16 miał się odbyć w październiku 1960 roku. Rosjanie spieszyli się, aby zdążyć przed przypadającą na początek listopada rocznicą Rewolucji Październikowej, ale początkowo nie musieli naginać procedur bezpieczeństwa.
Zobacz także
Zwykły pospiech ustąpił miejsca wariackiej gonitwie z czasem dopiero 23 października. Podczas jednego z testów personel kosmodromu w Bajkonurze przez przypadek uszkodził przewody paliwowe, powodując wyciek części składników paliwa do komory spalania. Samo uszkodzenie nie było jednak bardzo groźne, podobnie jak wyciek paliwa, które i tak miało w czasie startu trafić tam, gdzie trafiło.
Problemem był jednak fakt, że paliwo było bardzo żrące i mogło pozostać na swoim miejscu jedynie jeden dzień. Później konieczne było wypompowanie toksycznych substancji i odstawienie rakiety do serwisu w celu wymiany korodujących elementów.
Szybciej, zanim dotrze do nas, że to zupełnie bez sensu!
Odpowiedzialny za próbę marszałek Mitrofan Niedielin, postanowił nie czekać. Procedury testowe, obliczone na wiele dni, postanowiono przeprowadzić znacznie szybciej, wykonując część prób równocześnie.
Co ostrożniejsi pracownicy kosmodromu wyrażali podobno pewne obawy, związane z pracą bezpośrednio pod rakietą z zalanymi paliwem komorami spalania. Jak podaje Thomas A. Heppenheimer, autor książki „Podbój kosmosu. Historia programów kosmicznych” marszałek Niedielin nie miał takich wątpliwości. Jak przystało na prawdziwego lidera, postanowił zachęcić podwładnych do wysiłku osobistym przykładem i kazał ustawić swoje krzesło bezpośrednio pod rakietą.
Łańcuch niefortunnych zdarzeń
Tragedia, jak to zwykle bywa z tymi najtragiczniejszymi w skutkach, była skutkiem wyjątkowo niefortunnego splotu okoliczności. Pierwszą z nich był sam fakt prowadzenia prób przedstartowych w wielkim pośpiechu. Drugą – prace w pobliżu zatankowanej rakiety, gotowej do startu. Kolejną, feralną okolicznością okazała się pogoda. Było zimno, więc z obawy przed problemami z akumulatorami podpięto je do układu elektrycznego rakiety, pobierającego przed startem niewielkie ilości energii.
Każda z tych okoliczności, występując oddzielnie, byłaby może nieco ryzykowna, ale prawie na pewno daleka od tragicznych następstw. Problem polegał na tym, że testy innych układów rakiety prowadzono przy podpiętych akumulatorach. Co gorsza, większość personelu prawdopodobnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Największy pech dotyczył jednak jednego z urządzeń kontrolnych, odpowiedzialnych za elektryczne sterowanie procedurą startu i pracy silników. Urządzenie uległo awarii, więc je naprawiono, przestawiając przy okazji jeden z przełączników.
Po jakimś czasie jeden z pracowników zauważył niewłaściwe położenie przełącznika. Zrobił to, co nakazywała logika – będąc przekonanym o tym, że sprzęt jest nieaktywny, przestawił go na właściwą pozycję. A przy okazji na chwilę zamknął jeden z obwodów, odpowiedzialnych za uruchomienie silników.
Papieros ratuje życie
Efekt nietrudno przewidzieć. Przypadkowe przestawienie włącznika, który przecież – zgodnie z procedurami – nie miał prawa działać, zainicjowało start rakiety. A właściwie nie samej rakiety, co jej górnego, drugiego członu. Wydobywający się z niego ogień momentalnie przepalił korpus znajdującego się poniżej, pierwszego członu, będącego w gruncie rzeczy jednym wielkim zbiornikiem paliwa.
Rezultatem była gigantyczna kula ognia. Eksplozja uśmierciła dziesiątki pracujących wówczas przy rakiecie osób – zarówno z personelu wojskowego, jak i cywilów. Zginął również marszałek Niedielin. Ironią losu pozostaje fakt, że jeden z głównych konstruktorów rakiety, Michaił Jangel, przeżył, bo na chwilę oddalił się, aby zapalić papierosa. Co ciekawe, cała katastrofa została dokładnie sfilmowana. Uruchomienie silników zainicjowało pracę automatycznych kamer, mających dokumentować przebieg prób. Zdjęcia te są jednak na tyle drastyczne, że postanowiliśmy ich nie dołączać.
Przez długi czas świat nie miał jednak pojęcia o rozmiarach tragedii, ani w ogóle o tym, że się wydarzyła. Problem stanowiła jednak śmierć marszałka – nagłego zniknięcia jednego z głównych dowódców radzieckiej armii nie dało się ukryć. W oficjalnym komunikacie ogłoszono, że Niedielin zginał - podobnie jak później Gagarin - w wypadku lotniczym. Jego śmierć, a także śmierć ponad 100 innych osób (dane są rozbieżne – górne szacunki mówią nawet o 126 ofiarach) pozostawała tajemnicą do 1994 roku. Wówczas to rosyjskie władze ostrożnie, bez podawania szczegółów, oficjalnie ujawniły katastrofę sprzed 34 lat. Współcześnie katastrofa Niedielina (nazywana także katastrofą na Bajkonurze) uznawana jest za największą tragedię kosmiczną w dziejach.
Co jest katastrofą kosmiczną?
Warto w tym miejscu rzucić nieco światła na kwestię tego, czy katastrofa Niedielina faktycznie była – i jest – największą katastrofą w dziejach podboju kosmosu. Wszystko zależy od tego, jak ten podbój zdefiniujemy, bo celem rakiety R-16 nie było wynoszenie astronautów czy satelitów na orbitę. Był to projekt czysto wojskowy.
Z drugiej strony warto pamiętać, że w zasadzie cały kosmiczny wyścig odbywał się na zmodyfikowanych rakietach wojskowych i to armia – choć działo się to niejako mimochodem – tworzyła fundamenty podboju kosmosu. Tak było z pierwszym satelitą – Sputnikiem-1 czy Jurijem Gagarinem, którego kapsuła Wostok-1 wyruszyła w kosmiczną podróż na szczycie zmodyfikowanego pocisku balistycznego R-7. Tak było również w przypadku wielu amerykańskich rakiet, jak choćby słynnej rakiety Titan, zmontowanej przez nazistowskiego zbrodniarza, Wernhera von Brauna, m.in. z elementów wojskowych pocisków Thor, Pegasus czy Redstone.
Dlatego „katastrofę Niedielina” – choć dotyczyła pocisku balistycznego – wypada zaliczyć do katastrof kosmicznych. Gdyby nie trafiła do tego smutnego rankingu, palmę pierwszeństwa pod względem skali tragedii przejęłaby równie mało znana katastrofa ze Stanów Zjednoczonych. W 1965 roku podczas prac konserwacyjnych w silosie rakiety Titan II robotnicy uszkodzili instalację hydrauliczną, a wywołany wówczas pożar uśmiercił 54 osoby.
Dzień, w którym nie startują rakiety
Można spotkać się z opiniami, że katastrofa Niedielina zapoczątkowała w ZSRR, a następnie Rosji, tradycję pomijania 24 października w kalendarzu lotów kosmicznych. Nie jest to w pełni prawda. Faktycznie, 24 października jest uważany za feralny i rakiety wówczas nie startują. Tradycja ta nie narodziła się jednak po katastrofie Niedielina.
Powstała 3 lata później, gdy – również 24 października – na Bajkonurze doszło do katastrofy rakiety R-9, w której również zginęli ludzie. Dopiero ten feralny dublet zapoczątkował tradycję „czarnego dnia” bez startów, której Rosjanie pozostają wierni do dnia dzisiejszego.