Bitwa pod Palmdale, czyli jak Amerykanie zaatakowali rakietami Kalifornię
Co się stanie, gdy zbuntowany, stary dron zamiast posłusznie spaść do morza, weźmie kurs na gęsto zaludnione miasto? W teorii lotnictwo powinno z łatwością zestrzelić powolnego intruza. Praktyka okazała się inna.
26.12.2020 | aktual.: 03.03.2022 00:20
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Samoloty Grumman F6F Hellcat zapisały w czasie II wojny chlubną kartę. Walnie przyczyniły się do amerykańskich sukcesów w wojnie na Pacyfiku. Latający na nich piloci zestrzelili aż 5216 samolotów wroga przy stratach, wynoszących zaledwie 270 własnych maszyn.
Wojna dobiegła jednak końca i ten solidny, dobrze uzbrojony i przyjemny w pilotażu samolot musiał z czasem ustąpić pola coraz doskonalszym odrzutowcom, których rozwój po drugiej wojnie światowej gwałtownie przyspieszył.
Przyspieszył również rozwój technologii rakietowej, a nowe rodzaje broni wymagały sprawdzenia, przetestowania i przeszkolenia obsługujących je żołnierzy. Nic zatem dziwnego, że wiele spośród ponad 12 tys. wyprodukowanych Hellcatów mogło liczyć na chwalebny koniec służby.
Zamiast złomowania czekał je los latających, bezzałogowych laboratoriów (takie maszyny latały m.in. nad miejscami detonacji ładunków jądrowych) i celów – prostych dronów, które po pomalowaniu na czerwono miały poprawić umiejętności amerykańskich pilotów i artylerzystów, służąc im za latające tarcze.
Bunt maszyn
Taki właśnie latający cel wystartował 16 sierpnia 1956 roku z kalifornijskiego lotniska Naval Air Station Point Mugu. Była godzina 11:36, a kierowana radiowo z ziemi maszyna miała obrać kurs na ocean, gdzie na wodą, w bezpiecznych, kontrolowanych warunkach, powinna zostać zestrzelona w czasie ćwiczeń.
Właśnie wówczas spełniły się wszystkie lęki, jakie od lat popkultura ogniskuje w mrocznych knowaniach Skynetu czy innego HAL-a 9000. Dron "zbuntował się" – coś (nie udało się wyjaśnić, gdzie nastąpiła awaria) zawiodło, łączność została zerwana, a pozbawiony nadzoru samolot zmienił kurs i zamiast polecieć nad ocean w stronę zachodzącego Słońca, skręcił w kierunku Los Angeles.
Przypadek był może niespodziewany, ale wszystko wydawało się pod kontrolą. Kilka kilometrów dalej była baza lotnicza, w której stacjonowała 437. Eskadra Myśliwców Przechwytujących, wyposażona w samoloty F-89 Scorpion.
W gruncie rzeczy wyglądało na to, że po prostu trzeba będzie zmienić trochę harmonogram ćwiczeń i zamiast marynarki, do lecącego celu postrzelają sobie załogi dwóch poderwanych awaryjnie myśliwców.
Myśliwce kontra zbuntowany dron
F-89 Scorpion nie był wprawdzie cudem techniki, która w tamtych czasach starzała się w ekstremalnym tempie, ale – po wyposażeniu w 104 rakiety Mk4 FFAR "Mighty Mouse" wydawał się całkowicie wystarczać do przechwycenia i zestrzelenia niegroźnego celu.
Nawet jeśli – zgodnie z zyskującym wówczas na popularności trendem – nie miał na pokładzie żadnych działek, polegając na sile rakiet. Co więcej, 2-osobowe załogi Scorpionów mogły liczyć na inny cud techniki – wspomagany komputerem AN/APA-84 i radarem celownik, który wyliczał poprawkę, z jaką należało celować do ruchomego celu.
Wiara w skuteczność tego rozwiązania była tak duża, że z samolotów usunięto montowane fabrycznie celowniki, pozwalające na odpalanie rakiet w trybie ręcznym, bez wspomagania dodatkowym sprzętem.
Piloci myśliwców bez problemu przechwycili drona i podjęli próbę zestrzelenia celu. Ku swojemu zdziwieniu odkryli wówczas, że komputerowe wspomaganie nie działa prawidłowo i wyłącza się w czasie niektórych manewrów. A dron ani myślał lecieć prosto.
208 niecelnych rakiet
Problem polegał na tym, że F-89 Scorpion i jego uzbrojenie zostało zaprojektowane z myślą o niszczeniu formacji wielkich bombowców, które – jak przystało na wizję z czasów Zimnej Wojny – miały w zwartych formacjach, jak w czasie II wojny, nadlecieć nad Stany Zjednoczone.
Piloci mieli kilka możliwości odpalenia rakiet. System kontroli ognia pozwalał na odpalenie jednej, gigantycznej salwy, w czasie której wszystkie rakiety opuszczały wyrzutnie w czasie zaledwie 0,4 sekundy. Inne tryby pracy pozwalały na strzelanie salwami – albo dwiema, liczącymi 62 i 42 rakiety, albo trzema, po 42, 32 i 30 rakiet.
Ponieważ do zestrzelenia Hellcata wystarczało w teorii pojedyncze trafienie, załogi uzgodniły, że przeprowadzą atak z wykorzystaniem trzeciego trybu, co dawało im w sumie po trzy próby zestrzelenia drona.
Atak na Kalifornię
Pierwsza salwa 84 rakiet nie zrobiła na Hellcacie żadnego wrażenia – żaden z pocisków nie trafił w cel. Para myśliwców zrobiła więc drugie podejście, tym razem wystrzeliwując 64 rakiety. Choć piloci meldowali, że niektóre z nich trafiły w drona, to – uderzając w kadłub – przeszły przez niego bez detonacji.
Załogi Scorpionów wykonały wówczas finalne podejście, w czasie którego wystrzeliły 60 rakiet. Te – tradycyjnie – chybiły, a myśliwcom skończyła się nie tylko amunicja, ale i paliwo, więc musiały zawrócić do bazy. To, co w powietrzu było po prostu niecelnymi strzałami, na ziemi oznaczało jednak mały koniec świata.
Część rakiet spadła na las, wywołując groźne pożary, które zagroziły nawet fabryce materiałów wybuchowych Bermite Powder. Inny pożar sięgnął składu paliwa rafinerii Indian Oil, zmieniając okolicę w gigantyczny fajerwerk.
Kolejne rakiety spadły na okoliczne farmy, puszczając z dymem setki akrów upraw. Inne pociski uderzyły w centrum ponad stutysięcznego miasta Palmdale, którego mieszkańcy przeżyli chwile grozy, widząc na ulicach eksplozje i wylatujące w powietrze samochody.
Bitwa nad Palmdale
Niesłychanym zrządzeniem losu nie było jednak żadnej ofiary śmiertelnej, choć straty materialne były znaczne. Dołożył się do nich sam dron, który – po wyczerpaniu paliwa – spadł, niszcząc przy okazji linię wysokiego napięcia. Jego szczątki, pogrzebane w wydmie, odkryto dopiero w 1997 roku.
Incydent, nazywany nieco szyderczo bitwą pod Palmdale, okazał się bolesną kompromitacją amerykańskiego lotnictwa. Był jednocześnie zapowiedzią problemów, jakie lata później – m.in. w czasie wojny w Wietnamie - miały stać się udziałem samolotów, które zaprojektowano bez uzbrojenia strzeleckiego.
Bitwa miała również następstwa prawne – zebrane w czasie niej doświadczenia posłużyły do sformułowania zaleceń dla marynarki, która od tego czasu miała zachować szczególną ostrożność podczas misji z bezpilotowcami.
Brak kolejnych incydentów tego rodzaju wskazuje, że potraktowano je poważnie. Tym bardziej, że współczesne samoloty cele to maszyny większe i cięższe od pamiętających drugą wojnę Hellcatów – od lat 90. w tej roli występują m.in. wycofane z linii F-4 Phantom II, a w późniejszych latach także starsze egzemplarze F-16.
W artykule wykorzystałem informacje z serwisów Foxtrot Alpha, The X-Hunters, War History Online i US Naval Institute Blog.