Gołymi rękami wyniósł płonący fosfor. Dla niego ukradziono Medal Honoru

Jak wiele można poświęcić, by uratować przyjaciół z załogi i samolot? Henry Erwin udowodnił, że kres poświęcenia jest bardzo daleki – znajduje się daleko za granicą niewyobrażalnego cierpienia, odwagi i gotowości oddania własnego życia dla innych. Nagrodzono go za to ukradzionym medalem.

Gołymi rękami wyniósł płonący fosfor. Dla niego ukradziono Medal Honoru
Źródło zdjęć: © Domena publiczna
Łukasz Michalik

13.09.2019 | aktual.: 14.09.2019 15:42

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

12 kwietnia 1945 roku nad Japonię nadleciała formacja Superfortec. Ciężki bombowiec B-29 był cudem techniki. Miał wyśmienite osiągi i stanowił jeden z głównych argumentów, mających przekonać Kraj Kwitnącej Wiśni do kapitulacji.

Prowadzone z jego udziałem naloty dywanowe pustoszyły japońskie miasta, przynosząc daleko więcej ofiar i zniszczeń, niż zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki bomby atomowe.

Tym razem formacja liczyła 75 samolotów. Jej celem było miasto Koriyama i zlokalizowane w nim zakłady chemiczne. Na czele bombowców leciała maszyna o nazwie The City of Los Angeles z doświadczoną załogą, mającą za sobą już 10 misji bombowych.

Feralna flara

Jej zadanie było wyjątkowe. Samolot miał nie tylko zrzucić bomby, ale – jako prowadzący formację – zasygnalizować pozostałym maszynom rozpoczęcie podejścia do celu. To dla bombowców krytyczny moment: maszyna musi lecieć prosto, stanowiąc wówczas łatwiejszy cel dla obrony przeciwlotniczej i wrogich samolotów.

Obraz
© Domena publiczna / Samolot bombowy B-29

Właściwy moment miał być zasygnalizowany zrzutem flary. Był to ładunek fosforu, który rozświetlając niebo stanowił informację dla reszty lecących maszyn.

The City of Los Angeles był do tego przystosowany – w kadłubie znajdowała się specjalna, metalowa rura, pozwalająca na bezpieczny zrzut zapalającego ładunku. Za wyrzucenie flary odpowiadał radiooperator, Henry Erwin.

Morderczy fosfor

Na sygnał dowódcy Erwin podszedł do zrzutni i odbezpieczył flarę. Zgodnie z instrukcją miał teraz sześć sekund na wyrzucenie jej z samolotu. Ta jednak odbiła się tak niefortunnie, że spadła do wnętrza kabiny.

Co gorsza, wadliwy zapalnik zadziałał natychmiast. Flara wybuchła radiooperatorowi w twarz, a płonący fosfor błyskawicznie osiągnął 700 stopni Celsjusza.

Los samolotu wydawał się przesądzony, gdy płonąca flara odbijała się we wnętrzu kadłuba. Groźny był nie tyle wywołany przez nią pożar, co ryzyko przepalenia się fosforu do komory bombowej. Oznaczało to natychmiastową śmierć całej, 11-osobowej załogi.

Uratować samolot!

I wtedy wydarzyło się coś niebywałego. Śmiertelnie poparzony Henry Erwin zdołał po omacku złapać palącą się flarę gołymi rękami. Podniósł rozpalony ładunek i – sam płonąc – skierował się do jednego z okienek. Na jego drodze znajdował się składany stolik.

Aby go złożyć i przejść dalej, radiooperator włożył sobie płonącą flarę pod pachę, przepalając ciało do kości. Zgodnie z regulaminem, przeprosił jeszcze stojącego mu na drodze dowódcę i ostatkiem sił wyrzucił płonący fosfor, tracąc przy tym przytomność.

Wola życia

Samolot, nad którym udało się odzyskać kontrolę, natychmiast zawrócił w stronę najbliższego lotniska na Iwo Jimie. Załoga ugasiła rannego gaśnicami, zaaplikowała mu dostępną na pokładzie morfinę i… mogła jedynie czekać na śmierć bohatera, który ocalił swoich kolegów od zagłady.

Obraz
© Domena publiczna / Henry Erwin, zdjęcie z okresu służby

Ale Henry Erwin nie umierał. Co gorsza, wbrew odniesionym obrażeniom i zaaplikowanym środkom przeciwbólowym pozostawał przez cały czas przytomny.

Na Iwo Jimie lekarze zrobili, co mogli – przetoczyli krew, usunęli drobinki fosforu z oczu i skóry, opatrzyli rany i zgodnie ze swoją wiedzą oczekiwali na rychłą śmierć pacjenta, który nie miał prawa przeżyć. Ale Henry Erwin ciągle nie umierał.

Najwyższe uznanie

Każdy kraj ma odznaczenie, przyznawane za wyjątkowe osiągnięcia i heroizm na polu walki. W Stanach Zjednoczonych jest to Medal Honoru. Odznaczony nim żołnierz zyskuje – niezależnie od posiadanego stopnia – pierwszeństwo w oddawaniu honorów.

W praktyce oznacza to, że generałowie salutują nawet odznaczonemu szeregowemu. Ale takich przypadków nie ma wiele. Przyczyna jest prosta: kryteria przyznania medalu są niebywale wysokie. Tak wysokie, że bardzo często odznaczenie to przyznawane jest pośmiertnie.

Niestandardowa procedura

Dowództwo jednostki Henry’ego Erwina również zakładało taką możliwość. Błyskawicznie przygotowało rekomendację do Medalu Honoru. W tym celu o piątej nad ranem zerwano z łóżka generała Curtisa LeMaya.

Ten błyskotliwy dowódca zasłynął opracowaniem strategii nalotów na Japonię, a w późniejszych latach perfekcyjnym zorganizowaniem mostu powietrznego do odciętego przez Sowietów Berlina.

Również i w tym przypadku gen. LeMay zadziałał niestandardowo. Kazał przetransportować rannego do bazy na Guam, gdzie można było zapewnić mu najlepszą opiekę. Z jednej z wysp na Pacyfiku ściągnął również brata Henry’ego Erwina, służącego w piechocie morskiej.

Medal dla bohatera

Natychmiast przekazał również rekomendację do Waszyngtonu. Problem polegał na tym, że w promieniu tysięcy kilometrów nie było żadnego Medalu Honoru. Najbliższy znajdował się w zamkniętej ekspozycji w bazie marynarki w Pearl Harbor.

Obraz
© Domena publiczna / Medale honoru w wersjach używanych przez (od lewej) armię, marynarkę i siły powietrzne

LeMay zorganizował to po swojemu – wysłał samolot, którego załoga, nie tracąc czasu, włamała się do gabloty i ze skradzionym medalem wróciła na Guam. Pośpiech był zrozumiały – wszystkim zależało, by medal wręczyć jeszcze za życia odznaczonego.

Był to jedyny przypadek, gdy Medal Honoru wręczał nie prezydent Stanów Zjednoczonych, ale wysoki stopniem dowódca. Samą procedurę przyznania odznaczenia skrócono przy tym z miesięcy do zaledwie kilku dni.

Ucieczka przed śmiercią

Uzasadnienie wniosku o przyznanie medalu przypomina zapis wymyślnych tortur i ze szczegółami opisuje odniesione przez lotnika, potworne obrażenia. Kluczowe jest jednak ostatnie zdanie: "Wykraczające poza obowiązki służbowe waleczność i heroizm sierżanta sztabowego Erwina ocaliły życia jego towarzyszy."

Henry Erwin dotrwał do wręczenia medalu. Wbrew wszelkim rokowaniom dożył również końca wojny. Przetrwał ponad 40 operacji, które stopniowo rekonstruowały jego spalone ciało. Odzyskał utracony wzrok i władzę w jednej ręce, a po przejściu do cywila zatrudnił się jako opiekun w szpitalu urzędu do spraw weteranów. Przepracował w nim 37 lat, ożenił się i doczekał czworga dzieci. Zmarł w 2002 roku. Nagroda jego imienia jest przyznawana lotnikom za wybitne osiągnięcia w czasie służby.

Komentarze (66)