Wybuch w Texas City. Gigantyczna eksplozja w amerykańskim porcie
Eksplozja w Bejrucie, której przyczyną był prawdopodobnie zapłon saletry amonowej, nie jest jedyną tego typu katastrofą. Do podobnej tragedii doszło ponad 70 lat temu w amerykańskim porcie Texas City. Jej sprawcą okazał się cichy bohater II wojny światowej.
06.08.2020 | aktual.: 06.08.2020 12:55
Wybuch bomby atomowej w amerykańskim porcie? Widok tego, co 16 kwietnia 1947 roku zostało z nadmorskiego miasta Texas City mógł nasuwać takie skojarzenia. W gruncie rzeczy nie były one odległe od prawdy – w porównaniu z użyciem broni jądrowej różnica polegała przede wszystkim na braku promieniowania.
Siła wybuchu i jego skutki daleko przewyższały to, co można było osiągnąć za pomocą konwencjonalnej broni. Jak obliczyli później eksperci, siła eksplozji odpowiadała 20 proc. siły bomby atomowej, zrzuconej na Hiroszimę. Daje to mniej więcej 3 kilotony trotylu: to tak, jakby w amerykański port uderzył pocisk z taktyczną głowicą jądrową. Jak do tego doszło?
Sprawcą tragedii okazał się niedoceniany bohater niedawno zakończonej wojny.
Cisi bohaterowie
Choć karty historii pełne są opisów ważnych bitew i żołnierskiego heroizmu, wojny – zazwyczaj – wygrywa się z dala od linii frontu: w fabrycznych halach, na szlakach kolejowych i morskich, w portach, terminalach przeładunkowych i magazynach. Amerykanie – prawdziwi mistrzowie logistyki – doskonale rozumieli te kwestię.
Dlatego podczas II wojny bardzo poważnie potraktowali rozwój swojej floty frachtowców, które przeszły do historii jako statki typu Liberty. O ich znaczeniu dobitnie mówią liczby: w czasie wojny amerykańskie stocznie opuściło 2751 statków tego typu. Czas produkcji jednego, 134-metrowego statku o wyporności ponad 14 tys. ton wynosił w szczytowym okresie mniej niż 5 dni. Tyle mijało od położenia stępki do wodowania, a po kolejnych 3 dniach statek był gotowy do służby.
Amerykanie budowali znacznie więcej statków transportowych, niż w czasie swojej potęgi i tzw. bitwy o Atlantyk Niemcy byli w stanie zatapiać.
Jeden ze statków typu Liberty, SS Carlos Carrillo
Flota Liberciaków
Koniec wojny niewiele – poza ustąpieniem ryzyka ze strony U-Bootów – zmienił dla statków typu Liberty, nazywanych przez pływających na nich Polaków liberciakami. Jak wcześniej woziły przez ocean zaopatrzenia dla wojska, tak teraz, pod różnymi banderami, transportowały wszystko, co mogło pomóc w odbudowie zrujnowanej Europy.
Jednym z liberciaków był "Grandcamp". Pływający pod francuską banderą statek był typowym przedstawicielem swojego typu. Przetrwał wojnę, a w sierpniu 1947 roku zapełniał w amerykańskich portach ładownie wszystkim, co mogło być potrzebne po drugiej stronie Atlantyku. Pod pokładem "Grandcampa" znalazło się także miejsce dla ładunku saletry amonowej, czyli nawozu, mającego wspomóc rolnictwo wyglądającej plonów Europy.
Czas to pieniądz – nic dziwnego, że wszędzie pracowano w pośpiechu.
Fragment portu po wybuchu
Ładunek rozsypanej saletry
Dotyczyło to także załadunku "Grandcampa". Saletrę do jego ładowni wnoszono w workach, a te – z powodu oszczędności – uszyte były z pojedynczej warstwy sztywnego papieru. Z tego powodu łatwo ulegały uszkodzeniom, a ich ładunek wysypywał się po drodze.
Na domiar złego w porcie szwankowała organizacja pracy. Robotnicy, którzy mieli zacząć załadunek o 7 rano, musieli czekać na przydzielenie zajęcia. Czekali więc, tłoczyli się, rozmawiali. I – jak przystało na tamtą epokę – tłumnie palili papierosy, przysiadając nieraz na workach, które miały później trafić pod pokład.
Nie wiadomo dokładnie, czy właśnie wówczas doszło do zaprószenia ognia. Jest to jednak prawdopodobne, bo – jeśli wierzyć relacjom dokerów – przenoszone przez nich worki bywały ciepłe. O 8:10 nie było już wątpliwości: na "Grandcampie" płonie zawartość ładowni.
Parking w Texas City po eksplozji
Eksplozja "Grandcampa"
Pożar na statku to zagrożenie, ale jeszcze nie tragedia. Do akcji ruszyły zespoły strażaków z portu, a ratowanie statku i jego ładunku rozpoczął także kapitan statku. Liberciaki dysponowały całkiem sprawnym systemem gaśniczym, który zaczął tłoczyć pod pokład wodną mgiełkę
Problem polegał na tym, że rozpylona woda zamiast gasić, tylko przyspieszała zachodzące pod pokładem reakcje, podsycając pożar. Temperatura zaczęła rosnąć na tyle, że postawiła pod znakiem zapytania sens dalszego gaszenia – woda wyparowywała zanim dosięgła ognia.
Powstające przy tym kłęby pary dodatkowo zasilały pożar, który z lokalnego płomienia zmieniał się w reakcję łańcuchową. Godzinę od wykrycia ognia "Grandcamp" eksplodował.
Ta kotwica waży 2 tony. Wybuch odrzucił ją o 3 kilometry
Największa nienuklearna eksplozja
Siła wybuchu była przerażająca. Jej dobitnym dowodem jest los 2-tonowej kotwicy statku, którą później odnaleziono 3 kilometry dalej i przekształcono na pomnik. "Grandcamp" przestał istnieć, podobnie jak zabudowania portowe. Płonęły rafinerie i zakłady chemiczne, a fala uderzeniowa zmiotła ponad 400 domów i wywołała tsunami, które pochłonęło setki osób.
Na domiar złego płomienie objęły kolejne statki stojące w porcie – w tym te mające pod pokładem amunicję i nawozy, które zaczęły z czasem wybuchać, zwielokrotniając zniszczenia i liczbę ofiar. Ile ich było – nie dowiemy się nigdy. Oficjalne szacunki mówią o 581 zabitych i ponad 5 tys. rannych. Liczby te – choćby z uwagi na licznie przebywających w porcie imigrantów - wydają się mocno niedoszacowane.
Po latach katastrofę w Texas City uznano za największą nienuklearną eksplozję w Stanach Zjednoczonych.