"Ratujmy internet". Amerykańska wojna o sieć
11.04.2019 19:48, aktual.: 11.04.2019 20:00
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Mogłoby się wydawać, że w państwie tak rozwiniętym jak USA wolny internet to dobro niepodlegające dyskusji. Po prostu jest i tyle. Tymczasem temat na pół dzieli amerykański parlament. A powód rysuje się jeden - mit amerykańskiego przedsiębiorcy.
Kiedy kupujemy pakiet internetowy, otrzymujemy dostęp do wszystkich zasobów sieci: serwisów społecznościowych, poczty e-mail, streamowania filmów, gier online. Przynajmniej tak działa to w całej Europie, także w Polsce. Specjalistycznie określa się to mianem "neutralności internetu".
Republikanom model europejski się nie podoba. Chcą, aby internet oferowany był na warunkach telewizji kablowej. Dostawca miałby wybierać, jakie zasoby chce dostarczać, a jakich nie. Mało tego, mógłby też wzorem telewizji wprowadzić pakiety tematyczne i sprzedawać na przykład tylko dostęp do mediów społecznościowych. A także zadecydować, z jaką szybkością poszczególne witryny mają działać.
Paradoksalnie, nałożenie dodatkowych regulacji jest w największym stopniu lobbowane przez zwolenników wolnego rynku. Argument koronny brzmi: dostawca internetu jako przedsiębiorca powinien móc w pełni decydować o kształcie swojej oferty.
Ustawodawczy ping-pong
W 2015 r., jeszcze w czasach rządów Baracka Obamy, FCC, czyli Federalna Komisja Łączności, przyjęła akt stwierdzający neutralność internetu. Kiedy jednak w Białym Domu zasiadł Donald Trump, szefem jednostki został republikański prawnik Ajit Pai. Reforma pozostawała kwestią czasu.
Pai uznał, że giganci branży technologicznej, tacy jak Google i Facebook, i tak intensywnie sterują treścią na swoich platformach.
- Potentaci z Doliny Krzemowej są największym zagrożeniem dla wolności - mówił Ajit Pai w listopadzie 2017 r. Wywnioskował tym samym, że bezpieczniejszą opcję stanowi oddanie internetu w ręce dostawców, którzy na mocy umowy o świadczenie usług biorą na siebie bezpośrednią odpowiedzialność wobec klienta. Ostatecznie anulował wszystkie postanowienia aktu o neutralności.
Ratujmy internet
Głosowanie przeciwko neutralności internetu pozwały aż 23 z 50 stanów Ameryki. Ale rozprawy cały czas trwają i wiele z nich na ten moment nie wynika. Bezpośrednią kontrofensywę podjęli natomiast Demokraci, przygotowując akt o wymownej nazwie "Save the internet", czyli "Ratujmy internet".
Za ustawą opowiedzieli się nie tylko politycy Partii Demokratycznej, ale także wspomiani wcześniej giganci, m.in. Google oraz Facebook. Niemniej Trump - w swoim stylu - pozostał nieugięty. W oświadczeniu z 8 kwietnia 2019 Biały Dom obiecał projekt zawetować.
Zobacz także
Czyli raz jeszcze odbito piłeczkę w drugą stronę. Zdaniem Trumpa, regulacje z 2017 r. przyczyniły się do zainwestowania 2,3 mld dol. w infrastrukturę sieciową w USA. Argumentował także, że przez ostatnie 2 lata średnia prędkość internetu wzrosła w tym czasie o 35 proc. Choć jak się to wiąże z wprowadzonymi obostrzeniami? Nie wiadomo.
ACTA po amerykańsku
Co zabawne, amerykańska "wojna o internet" w ogólnym rozrachunku zdaje się być głównie konfliktem światopoglądowym. Pomimo że obecnie najwięksi dostawcy, jak AT&T, mają możliwość cenzurowania internetu, wcale nie rzucili się do ustalania restrykcyjnych pakietów i ograniczeń.
Podczas gdy przez Europę przeszła jak burza debata o unijnej dyrektywie o prawach autorskich (popularnie zwana "ACTA 2"), w USA mierzą się z podobnym zagadnieniem. Ale problemem nie są prawa autorskie i dystrybucja wynagrodzeń, ale wojna od przedsiębiorczość, czyli założycielski mit współczesnego USA.