Meridian Explorer USB DAC - testujemy wzmacniacz słuchawkowy

Sytuacja na rynku cyfrowych odtwarzaczy audio jest niewątpliwie ciekawa. Z jednej strony od kilku lat właściwie wiadomo, że przyszłość odtwarzania muzyki leży w plikach, a sprzedaż płyt CD regularnie spada. Z drugiej zaś format CD, nad którym pracowano przez 30 lat, dochodząc w końcu do bardzo zadowalających efektów, nadal zdaniem wielu góruje jakością brzmienia.

Meridian Explorer USB DAC - testujemy wzmacniacz słuchawkowy
Źródło zdjęć: © Hi-Fi Choice & Home Cinema

28.11.2013 | aktual.: 28.11.2013 15:53

W takich właśnie „okolicznościach przyrody” na ostatnim CES-ie, w styczniu tego roku, firma, którą można chyba nazwać brytyjską legendą, Meridian, na zamkniętych prezentacjach demonstrowała urządzenie o nazwie Explorer. Jest to maleństwo wielkości sporej zapalniczki albo niewielkiej latarki (do wyboru), z obudową wykonaną z aluminium, które zaskoczyło wszystkich swoimi możliwościami. Explorer to urządzenie, które podłączamy do komputera kablem USB i które następnie może pełnić funkcję przetwornika cyfrowo-analogowego – można go podłączyć do wejścia liniowego przedwzmacniacza lub integry, ale także wzmacniacza słuchawkowego lub konwertera USB. Do pierwszej i trzeciej funkcji wykorzystywane jest uniwersalne wyjście, które jest wyjściem optycznym (w standardzie pozwala wysyłać sygnał o rozdzielczości 24/96), ale jednocześnie analogowym wyjściem liniowym, wyjście słuchawkowe to gniazdo na małego jacka. Na wyjściu liniowym/optycznym poziom sygnału jest stały, na wyjściu słuchawkowym regulowany. To nie koniec
zalet tego urządzenia. Jest ono w stanie przyjąć każdy sygnał z komputera, do rozdzielczości 24bitów/192kHz włącznie. Trzy diody sygnalizują, jaki sygnał przetwornik otrzymuje – jedna pali się, gdy częstotliwość próbkowania wynosi 44,1 lub 48kHz, dwie gdy odpowiednio 88,2 lub 96, i w końcu trzy, gdy mamy do czynienia z maksymalną akceptowaną częstotliwością, a więc 176,4 lub 192kHz. Mimo niewielkich rozmiarów Explorer posiada osobne precyzyjne zegary dla częstotliwości 44,1 i 48kHz (i ich wielokrotności), pochodzące wprost z topowej serii 800 tego producenta. Kość obsługująca wejście USB, pracująca w trybie asynchronicznym, to jedna z najlepszych dostępnych na rynku – XMOS L1, natomiast główna kość DAC-a to PCM 5102. W środku znajdziemy także: sześciowarstwowe PCB, audiofilskie kondensatory, liniowy stabilizator dla wyjść analogowych, słowem elementy, które mogłyby zawstydzić niejeden pełnowymiarowy DAC. A gdy jeszcze dodamy do tego fakt, iż urządzenie jest produkowane w Wielkiej Brytanii, to cena w
wysokości 249 funtów brytyjskich (w takiej cenie urządzenie sprzedawane jest także w Polsce) budzi zachwyt lub niedowierzanie. Pozostaje jedynie sprawdzić, czy faktycznie za renomą producenta i wysokiej klasy elementami idzie, jak można oczekiwać, dobry dźwięk.

Obraz
© (fot. Hi-Fi Choice & Home Cinema)

Jakość brzmienia

Meridian zdecydował się na kilka rozwiązań związanych poniekąd z wielkością Explorera, o których warto wspomnieć. Wyjście słuchawkowe oparto na minijacku, więc do podłączenia audiofilskich słuchawek, których kabel zwykle zakończony jest dużym jackiem, potrzebna jest odpowiednia przejściówka. Wyjście liniowe, pozwalające na korzystanie z Explorera jako DAC-a, zrealizowano na gnieździe typu minijack (stereofoniczny), stąd potrzebny jest kabel z jednej strony zakończony małym jackiem, a z drugiej parą wtyków RCA –. nie znajduje się on na wyposażeniu Meridiana. Mnie udało się wypożyczyć niedrogi, ale, jak się okazało, znakomicie spełniający swoją funkcję kabel IXOS-a. Gdyby ktoś chciał wyprowadzić sygnał cyfrowy z Explorera, to także jest to możliwe, ale będzie potrzebny albo kabel optyczny zakończony z jednej strony jackiem optycznym, albo po prostu przejściówka z jacka optycznego na Toslink. Gdyby ktoś chciał eksperymentować z kablami USB, to powinien zwrócić uwagę, że port w Meridianie to mini USB typu B,
podczas gdy większość audiofilskich kabli USB ma wtyk typu B, ale duży, a nie mini. Ja używałem kabelka dostarczonego z urządzeniem, który spisywał się bardzo dobrze, a jedyną jego wadą jest stosunkowo niewielka długość.

W czasie swojego testu sprawdziłem działanie Explorera jako DAC-a USB, którego podłączałem do przedwzmacniacza, oraz jako wzmacniacza słuchawkowego. Egzemplarz, który do mnie trafił, był całkowicie nowy, nawet nierozpakowany, ale jak się okazało, na dobrą sprawę niemal nie wymagał wygrzewania i już prosto z pudełka grał bardzo dobrze. Określenie „bardzo dobrze”. jest oczywiście relatywne, ale mając na co dzień do czynienia raczej z urządzeniami wielokrotnie droższymi, człowiek podświadomie nie oczekuje zbyt wiele od tak niedrogiego, niewielkiego urządzenia. Jedna z podstawowych obaw, gdy przychodzi do urządzeń zasilanych wyłącznie przez kabel USB z komputera, to kwestia basu – czy będzie miał odpowiednie zejście, czy będzie wypełniony, dobrze różnicowany. Z tymi potencjalnymi problemami wiąże się kolejny – jeśli tego wszystkiego nie ma, to zachwiany jest balans tonalny, który przesuwa się w górę, a co za tym idzie, otrzymujemy zbyt jasny, zbyt lekki dźwięk. Ale w przypadku Meridiana nie pojawił się żaden z
tych problemów. Usłyszałem spójną, pełną prezentację z ładnie nasyconą, kolorową, namacalną średnicą, nisko schodzącym, dobrze różnicowanym basem i otwartą, dźwięczną górą pasma. Całość była podana w płynny, muzykalny sposób, taki, który wręcz zachęcał do słuchania kolejnych płyt.

Przyznam, że byłem tym mocno zaskoczony, tym bardziej że na potrzeby tego odsłuchu wymieniłem w swoim systemie wypasiony zestaw składający się z konwertera USB Stello U3 z dodatkowym, liniowym zasilaczem Aquavoxa oraz przetwornika cyfrowo-analogowego TeddyDAC-a Teddy’ego Pardo. Zestaw ten kosztuje ponad cztery razy więcej niż Meridian (oczywiście ma większą funkcjonalność, bo TeddyDAC ma komplet wejść cyfrowych i 'normalne' wyjścia RCA), więc zaskoczenie było naprawdę duże, bo zamiana tego zestawu na Explorera 'nie bolała'. Przepraszam za kolokwializm, ale to określenie całkiem nieźle opisuje to, co się dzieje, gdy do znanego systemu wpinamy jakiś zdecydowanie słabszy element, który znacząco obniża klasę brzmienia całości –. to niemal fizycznie boli. W tym przypadku naprawdę nie bolało. Zapewne po części dzięki pewnym zbieżnym cechom brzmienia Meridiana i Pardo, tym, dla których de facto wybrałem TeddyDAC-a do swojego systemu referencyjnego (mając do dyspozycji określony budżet oczywiście). Po pierwsze to
nadzwyczajna muzykalność i płynność brzmienia, poparta jeszcze naturalnością. Po drugie to spójność całego pasma – oba te urządzenia grają równo, żadna z części pasma nie wybija się ponad pozostałe. Po trzecie w obydwu przekazach ważna jest barwa, nasycenie, różnicowanie. Nie znaczy to, że obydwa robią to na takim samym poziomie, bo jednak TeddyDAC jest nieco lepszy, ale różnica jest zdecydowanie mniejsza niż różnica w cenie. Dlatego właśnie byłem tak pozytywnie zaskoczony tym, co pokazał Meridian – bezpośrednie przełączanie między tymi przetwornikami nie powodowało znaczącej degradacji klasy brzmienia, a i charakter był podobny.

Obraz
© (fot. Hi-Fi Choice & Home Cinema)

Meridian, co także jest zaskakujące, radził sobie bardzo dobrze w każdym gatunku muzycznym. Może i czuł się najlepiej w muzyce akustycznej, gdzie właśnie barwa, przestrzeń, namacalność gra największą rolę, ale gdy przyszło czy to do rocka, czy elektrycznego bluesa, potrafił także pokazać 'pazury', zagrać ostrzej, świetnie prowadząc mocny rytm oraz imponując bardzo dobrym timingiem. Nawet stanowiąca wyjątkowe wyzwanie duża muzyka klasyczna –. symfonie Mozarta i Beethovena, a także opery Verdiego, Bizeta i Mozarta, których posłuchania sobie nie odmówiłem, zabrzmiały więcej niż poprawnie.

Ale po kolei. Jak wspomniałem, muzyka akustyczna –. jazzowe tria i kwartety czy koncerty muzyki gitarowej pokazały, jak dużo Explorer ma do zaoferowania w zakresie oddania barwy, pełnego brzmienia każdego instrumentu, a więc np. w przypadku kontrabasu czy gitary akustycznej/klasycznej nie tylko strun, ale i pudła, wybrzmień, wielu detali, które zwykle pokazywane są dopiero przez źródła z wysokiej półki. Meridian buduje także dużą scenę, która zaczyna się na linii głośników i jest budowana w głąb. Nie ma tu co prawda aż takiej precyzji, jak w przypadku high-endowych urządzeń, ale poszczególne źródła dźwięku nie są jedynie punktami w przestrzeni, a trójwymiarowymi obiektami, narysowanymi dość grubą kreską, mającymi 'ciało', masę, rozmiar. Dzięki temu można pokazać odległości między instrumentami, odbicia, pogłos, czyli całe tzw. otoczenie akustyczne, interakcje zachodzące między muzykami. Znam oczywiście źródła, które robią to lepiej, ale to zupełnie inna półka cenowa. Niemniej w tego typu nagraniach,
zwłaszcza live, te elementy decydują o tym, czy prezentacja jest wiarygodna, czy słuchając jej zapomina się, że to tylko odtworzenie, reprodukcja prawdziwego wydarzenia. I choć, co jeszcze raz podkreślę, źródła z wysokiej półki robią to wszystko lepiej, to jednak Explorer pokazuje wszystkie elementy co najmniej dobrze, dzięki czemu 'wczucie' się w klimat nagrań przychodzi samo. Być może takie podejście do prezentacji muzyki bardziej przypadnie do gustu melomanom niż audiofilom, ale, przynajmniej dla mnie, jest to zaleta tego urządzenia, a nie wada.

Aby posłuchać nieco mocniejszej muzyki, do odtwarzacza (software’owego –. JPLaya 5b) wrzuciłem dawno niesłuchaną płytę z najlepszymi kawałkami Aerosmith. Nie jest to nagranie audiofilskie, ale chodziło mi bardziej o to, czy pojawi się dobrze mi znany efekt, który sprawia, że niedoskonałości nagrania znikają, a ja po prostu świetnie się bawię, wspominając rewelacyjny koncert kapeli na warszawskim stadionie Gwardii. I tak właśnie było – dobrze prowadzony rytm, niezłe tempo, dość niskie zejście basu, choć z akcentem raczej na średniej jego części, duża energetyczność przekazu, umiejętność poukładania rockowego 'hałasu' tak, by z głośników nie wylewał się wszechogarniający chaos – otwierałem oczy ze zdumienia, zastanawiając się, skąd w tym maluchu tyle serca do takiego(!) grania. Pewnie, że grał w otoczeniu urządzeń z całkiem wysokiej półki cenowej – mój zestaw ModWrighta i Pass INT-30A na przemian napędzały doskonałe Ardento Alter, ale choćby nie wiem, jak doskonała była amplifikacja, jak rewelacyjne kolumny,
to nie zagrają one niczego, czego im źródło nie dostarczy. Innymi słowy w żaden sposób nie można odebrać zasług Meridianowi.

Także i nagrania bluesowe, od rodzimego Dżemu przez Muddy'ego Watersa po Johna Lee Hookera, potrafiły mnie wciągnąć w świat ulubionej muzyki, w której liczy się przede wszystkim rytm, 'feeling', którą trzeba czuć, żeby faktycznie ją usłyszeć. To muzyka, jak poniekąd wskazuje sama nazwa, oparta na emocjach (choć niekoniecznie tylko na smutku), to ich przekazanie, obok rytmu, sprawia, że człowiek 'czuje bluesa', że żyje tą muzyką, a nie tylko jej słucha. Meridian i tym razem nie sprawił mi zawodu, wciągając mnie do świata, w którym króluje powolny rytm, gdzie emocje leją się strumieniami, nogi przytupują do rytmu wspierane przez ręce, które nie mogą leżeć spokojnie na oparciach fotela, a głowa testuje wytrzymałość dźwigacza i obrotnika (dwóch górnych kręgów, dzięki którym możemy kiwać głową w różne strony). Było w tym tyle muzyki i przyjemności z jej słuchania, że trudno było mi się oderwać i przejść do kolejnych testów.

Obraz
© (fot. Hi-Fi Choice & Home Cinema)

W końcu jednak udało mi się zaspokoić potrzebę „bluesowania”. i rzucić Explorerowi największe możliwe wyzwanie w postaci muzyki klasycznej. Złożoność i potęga tej muzyki sprawiają problemy dużo droższym urządzeniom, więc nawet gdyby na tym repertuarze Meridian się wyłożył, wcale by mnie to nie zdziwiło. Tyle że i w tym przypadku mały „brytyjczyk” postanowił dzielnie powalczyć. Położył na szalę swoją dobrą rozdzielczość, selektywność, detaliczność i umiejętność kreowania trójwymiarowej sceny, by pokazać orkiestrę w uporządkowany, poukładany sposób, starając się, by w głośnych fragmentach nie pojawił się na scenie chaos. I muszę przyznać, że spisał się naprawdę dobrze. Dało się odczuć dużą część potęgi brzmienia orkiestry, pokazanej ładnie w przestrzeni, w której można było bez trudu wskazać poszczególne grupy instrumentów czy też grających solistów. Brzmienie było czyste, z dobrym różnicowaniem barwy i dynamiki. Dopiero gdy przychodziło do potężnego fortissimo, pojawiała się niewielka kompresja dźwięku –
Meridian przestawał sobie aż tak dobrze radzić. Warto jednak podkreślić, że pojawiało się to faktycznie dopiero w najgłośniejszych, najbardziej dynamicznych momentach i że była to kompresja zauważalna, ale nie tak duża, by znacząco degradować przyjemność słuchania. W operach, gdzie do orkiestry dochodzą jeszcze ludzkie głosy, bardzo wyraźna stała się "analogowość" brzmienia Explorera. Owa "analogowość" to brak cyfrowego nalotu, który przez tyle lat był zmorą cyfrowych odtwarzaczy, a brał się przede wszystkim ze sporego jittera. W Meridianie, jak w większości nowoczesnych urządzeń cyfrowych, problem został rozwiązany, m.in. dzięki zastosowaniu precyzyjnych zegarów taktujących, a w efekcie brzmi on gładko niczym analog. Choć cyfrowe artefakty to przede wszystkim przypadłość wysokich tonów, to jednak najwyraźniej słyszymy je w ludzkich głosach – nasze uszy są po prostu z natury najbardziej wrażliwe w tej części pasma. Tu wokale były gładkie, nasycone, z barwą i teksturą pokazanymi na poziomie, którego
spodziewałbym się dopiero po sporo droższym urządzeniu. Na koniec wróciłem się do nagrań wokalnych, głównie jazzu i bluesa, i operowe obserwacje potwierdziły się w 100%.

Niezależnie od rodzaju głosu, czy był on męski, czy damski, gładki czy chropowaty, mocny czy delikatny, Meridian bardzo ładnie to różnicował, pokazując indywidualny charakter każdego z nich. Tak jak wcześniej 'ugrzązłem' na dłużej w bluesie, tak teraz przerzucałem kolejne nagrania Etty James, Patricii Barber, Franka Sinatry, Marka Dyjaka etc. etc., wsłuchując się w każdy z nich. Powtórzę raz jeszcze, że Meridian nie jest high-endowym źródłem w rozumieniu audiofilskim, bo wiele urządzeń robi jeszcze lepiej wszystko to, co on potrafi. Ale Explorer gra po prostu w tak muzykalny, wciągający sposób, że nawet jeśli człowiek zdaje sobie sprawę, że inny DAC (kilkakrotnie droższy) pewne rzeczy robi lepiej, to nie ma to znaczenia –. liczy się po prostu muzyka i jej doświadczanie.

Ponieważ w trakcie testu przydarzyło mi się także kilka wyjazdów, mogłem zabrać z sobą Meridiana, by sprawdzić, jak spisuje się chyba jednak w swojej podstawowej roli, wzmacniacza słuchawkowego, mającego na podkładzie DAC-a USB. To realna potrzeba wielu audiofilów, aby na wyjazdy zabrać z sobą naprawdę dobry dźwięk, który sprawi, że nie będzie nam aż tak bardzo brakowało domowego, dopieszczonego systemu. W przypadku Explorera sprawa jest prosta o tyle, że laptopa i tak większość z nas na różne wyjazdy zabiera, więc źródło mamy już z sobą. Zabranie malutkiego Meridiana także nie nastręcza trudności, pozostaje więc tylko kwestia słuchawek. Słuchawki przenośne są dobrym rozwiązaniem, gdy przychodzi nam słuchać muzyki poza domem, bo są niewielkie i lekkie, więc łatwo je z sobą zabrać, tyle że jakość oferowanego przez nie dźwięku jest zazwyczaj najwyżej poprawna. Explorer w założeniu ma być w stanie napędzić nie tylko słuchawki przenośne, ale i większość domowych. Od razu zaznaczam, że większość, a nie wszystkie,
bo oczywiście ten maluch nie jest w stanie dostarczyć wystarczająco dużo prądu dla wymagających nauszników. Dlatego po szybkim teście w domu zrezygnowałem z zabierania z sobą moich ulubionych Audeze LCD3 –. im Meridian nie dawał rady i po prostu grały bardzo cicho.

Pozostała mi więc druga para posiadanych słuchawek –. Ultrasony ProLine 2500, które brzmieniem skłaniają się raczej w stronę słuchawek studyjnych, więc często są odbierane jako grające dość detalicznym, ale jasnym czy rozjaśnionym dźwiękiem i to pomimo tego, że oferują także mocny, nisko schodzący bas. Te słuchawki potrzebują wzmacniacza z dociążoną, nasyconą średnicą, grającego równo, by zniwelować nieco owo rozjaśnienie góry. W teście Calyx Coffee (w tym wydaniu) okazał się bardzo dobrym partnerem dla tych Ultrasonów, ale Meridian był jeszcze lepszym. Nazywając rzeczy po imieniu, jeszcze nie słyszałem tych słuchawek grających tak dobrze, jak w czasie tego testu. Od strony brzmieniowej potwierdziły się wszystkie opisane wcześniej zalety, z gładkością i muzykalnością brzmienia na czele. Kolorowa, pełna średnica Explorera przysłużyła się bardzo zniwelowaniu owego rozjaśnienia ProLine’ów, czego efektem był równy, spójny dźwięk, choć z dość mocną, dźwięczną górą pasma. Testowane urządzenie poradziło sobie także
bardzo dobrze z kontrolą mocnego basu tych słuchawek, dzięki czemu także pace&rhythm nadal zaliczały się do zalet tego grania. Kolejna z cech Meridiana – kreowanie dużej, trójwymiarowej sceny, również został tutaj przeniesiony. Ultrasony nie potrafią kreować tak dużej przestrzeni ulokowanej wokół głowy, jak Audeze LCD3 czy także znakomite HiFiMany HE-6, czy HE-500, ale w testowanym zestawieniu także pokazały więcej niż kiedykolwiek przedtem. Dźwięk nie był już uwięziony między uszami czy wewnątrz czaszki, ale potrafił wyjść poza obrys głowy, przede wszystkim do przodu, dzięki czemu zwiększała się skala dźwięku, a także dawało to wrażenie większego oddechu, większej ilości powietrza na scenie, większej otwartości. Po dwóch kilkudniowych wyjazdach z Meridianem i Ultrasonami stwierdziłem, że w końcu znalazłem zestaw, który daje mi ogromną przyjemność słuchania i pozwala przeżyć okresy rozstania z 'dużym' systemem.

Obraz
© (fot. Hi-Fi Choice & Home Cinema)

Na tle innych

Tak się złożyło, że w krótkim odstępie czasu miałem okazję testować dwa urządzenia o podobnej funkcjonalności i nieodbiegające aż tak bardzo od siebie ceną –. Meridiana Explorera i Calyxa Coffee. Ten pierwszy kosztuje 249 funtów (czyli powiedzmy ok. 1.250zł), natomiast ten drugi 900zł). Przewaga Explorera na starcie to akceptowanie sygnału o rozdzielczości do 24/192 (Coffee do 24/96), mniejsze rozmiary oraz wyjście cyfrowe, dzięki któremu może pracować także jako konwerter USB. W przypadku Calyxa świadomie zapewne zdecydowano, że będzie odtwarzał pliki o rozdzielczości do 24/96, bo dzięki temu nie wymaga stosowania żadnych dodatkowych sterowników w systemach Windows (a Meridian tak). Dzięki temu, że jest nieco większy, na obudowie znaleziono miejsce na gniazda RCA (w Meridianie wyjście liniowe zrealizowano na małym jacku), co pozwala stosować normalny, dowolnie wybrany interkonekt (wybór kabli zakończonych małym jackiem z jednej i wtykami RCA z drugiej strony dla Explorera jest zdecydowanie mniejszy).
Dodatkowa zaleta Coffee to przyciski umieszczone na obudowie, pozwalające w podstawowym zakresie sterować odtwarzaczem programowym w komputerze (głośność, przełączanie utworów, stop). Od strony funkcjonalnej obydwa więc mają swoje niezaprzeczalne zalety – wybór należy do każdego potencjalnego klienta, który najlepiej wie, co pasuje do jego potrzeb. Pozostaje więc druga strona – brzmienie. Tu, moim zdaniem oczywiście, to Meridian ma przewagę, z którą trudno dyskutować. Coffee niczego nie robi źle – to naprawdę dobry dźwięk, tyle że Explorer wszystko robi po prostu jeszcze lepiej – dźwięk jest pełniejszy, bogatszy, gładszy, bardziej wciągający. Oczywiście jego cena jest wyższa, więc należy oczekiwać lepszego dźwięku, ale różnica kilkuset złotych nie jest drastyczna. Czy zatem warto zapłacić więcej za Meridiana? Moim zdaniem tak, ale oczywiście każdy powinien zdecydować sam.

Obraz
© (fot. Hi-Fi Choice & Home Cinema)

Podsumowanie

Gdy patrzy się na Meridiana Explorera, ma się mieszane odczucia. Z jednej strony jest to naprawdę ładnie, nowocześnie zrobione i wyglądające urządzenie, a z drugiej malutki rozmiar nie budzi zaufania audiofila, który klasyfikuje je od razu jako „przenośnego grajka” dobrego dla młodzieży. Wystarczy je jednak podłączyć czy to w normalnym systemie, czy do odpowiednich (czyli takich, które będzie w stanie napędzić) słuchawek, by natychmiast nabrać zaufania, by sobie uświadomić, że taka firma, jak Meridian nie pozwoliłaby sobie na wypuszczenie gadżetu, który oferowałby tylko wygląd, bez dobrego dźwięku. W normalnym systemie ten maluch może zawstydzić niejednego, sporo droższego zawodnika, zwłaszcza, że wiele DAC-ów w cenie do kilku tysięcy złotych ma zaaplikowane byle jakie wejścia USB. Tymczasem w Explorerze to wejście wysokiej klasy, z jedną z najlepszych obecnie kości XMOS-a, z dwoma precyzyjnymi zegarami i z audiofilskimi kondensatorami. Efekt to dźwięk w swojej klasie cenowej wybitny, dla którego trzeba
szukać konkurencji na znacznie wyższej półce. A przecież mamy tu jeszcze wzmacniacz słuchawkowy, który poradzi sobie z większością domowych słuchawek, o przenośnych nie wspominając, może więc stać się doskonałym towarzyszem wyjazdów, dzięki któremu nie będziemy tęsknić za swoim dopieszczonym systemem domowym, a przynajmniej nie tak bardzo. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że Explorer akceptuje sygnał o rozdzielczości do 24bitów/192kHz oraz że faktycznie potrafi pokazać różnice między zwykłymi plikami (16/44,1), a gęstymi (24/96 czy 24/192, ale także 24/88,2 czy 24/176,4), i pozostaje skonstatować fakt, że właściwie na dziś nie ma on konkurencji. Werdykt

Plusy: Płynne, równe, muzykalne brzmienie, obsługa gęstych plików, dobry wzmacniacz słuchawkowy.

Minusy: W tej cenie? Absolutnie żadnych!

Ogółem: Zaskakująco dobre urządzenie, które sprawdzi się zarówno na wyjazdach, jak i w domowym systemie.

Ocena ogólna Hi-Fi Chocie: 5

Meridian Explorer - specyfikacja

Rodzaj: przetwornik cyfrowo-analogowy i wzmacniacz słuchawkowy
Wymiary: 102 x 32 x 18 mm
Masa: 50 g
Wejście: mini USB typu B
Wyjścia: analogowe liniowe (mały jack), słuchawkowe (mały jack), cyfrowe optyczne (mini Toslink)
Zasilanie: przez port USB
Obudowa: aluminiowa
Diody: 3 sygnalizujące częstotliwość próbkowania odtwarzanego sygnału

Cena: około: 125. zł

_ Marek Dyba _

Polecamy wydanie internetowe Hi-Fi Choice & Home Cinema: http://www.hfc.com.pl/

Źródło artykułu:Hi-Fi Choice & Home Cinema
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)