Grabarze - terroryści w dawnej Polsce. Nieśli śmierć
Może się wydawać, że broń bakteriologiczna to wymysł naszych czasów - wszyscy pamiętamy panikę i strach przed listami, w których mógł być wąglik. Dawniej zagrożenie również istniało, a potencjalnymi terrorystami byli... grabarze.
04.11.2017 | aktual.: 05.11.2017 15:32
- A mnie dlatego nic nie szkodzi, bo czarta mam przy sobie - tak jeden z oskarżonych o celowe zarażanie innych ludzi dżumą tłumaczył, dlaczego sam nie zachorował. Gdy w XVIII wieku w Europie i także w Polsce szalała epidemia, mieszkańcy szybko zaczęli podejrzewać, że jej rozprzestrzenianie to nie przypadek. Powszechnie sądzono, że komuś zależy na tym, by ludzie umierali. Podejrzenia padły rzecz jasna na lekarzy i grabarzy.
Najbardziej znany proces tych drugich odbył się w Lublinie w roku 1711. Grabarzy podejrzanych o celowe rozprzestrzenianie epidemii nazywano mazaczami. Z ciał zmarłych rzekomo wyjmowali mózgi i przygotowywali z nich śmiertelną substancję. Ta rozsmarowywana była później na drzwiach, klamkach czy w innych miejscach publicznych. Sposobem "mazaczy" miało być też zatruwanie wody.
- Kiedy nie będą ludzie umierali, to nie będziemy mieli co jeść - tłumaczył swoje postępowanie jeden z oskarżonych, Marcin Morawski. I tak opisywał działalność lubelskiej grupy składającej się w sumie z trzech "mazaczy":
"A tę maść robiliśmy z mózgu i kiszek żabich. Dostałem ich pięć w tych dołach, gdzieśmy kopali, a ta maść jest w gnoju gdzieśmy siedzieli. (...) Głów pięć rozbiłem z Jakubem trupich i kiszki wyjmowaliśmy z trupów i w skorupieśmy suszyli i tarli, a tego nas nauczyła w Warszawie, co mieszka na Nowem Mieście Stanisławowa Regina. (...) I sam dlategom tu przyszedł z Lublina, żebym to miasto zaraził".
Wyrok był niezwykle surowy - trzech "mazaczy" skazano na karę śmierci poprzez ścięcie. Następnie ucięte głowy, wbite na pal, ustawione były na drogach publicznych.
Czy rzeczywiście grabarze byli odpowiedzialni za szerzenie zarazy? Na początku rzekomi "mazacze" nie przyznali się do winy. Jednak po okrutnym śledztwie pełnym tortur powiedzieli to, co funkcjonariusze chcieli usłyszeć. W trakcie procesu wycofali swoje zeznania, ale swojego życia nie uratowali. Sąd uznał ich za winnych.
Takich przypadków w Polsce było więcej. W Warszawie na początku XVIII w. dwóch grabarzy powieszono. Grupę "mazaczy" rozbito też w Poznaniu. Sześciu podejrzewano nie tylko o celowe szerzenie epidemii, ale także o bezczeszczenie zwłok czy kradzież.
Wiele wskazuje na to, że wszyscy zabici oskarżeni mogli być niewinni. Nagonka na grabarzy trwała, dopóki panowała choroba. Zresztą o celowe rozprzestrzenianie zakaźnej choroby podejrzewano biednych, żebraków, Żydów czy właśnie pracujących na cmentarzach od dawien dawna. Był to powszechny stereotyp - trzeba było znaleźć kozła ofiarnego i przyczynę choroby. "Ze względu na swoją brudną profesję stali się ofiarami niemocy swych bliźnich wobec nieustającej epidemii" - tłumaczyła Katarzyna Pękacka-Falkowska w swoim opisie tych zdarzeń.
Innym powszechnym oskarżeniem była kradzież rzeczy należących do chorych, a później zmarłych. I co gorsza, sprzedaż ich ubrań czy pościeli. Niektórzy wykorzystywali panującą w mieście epidemię i liczyli na to, że kolejna śmierć mieszkańca nikogo nie zdziwi. Po morderstwie z premedytacją okradali mieszkanie trupa. Zdaniem historyków, o ile oskarżenie m.in. grabarzy o celowe szerzenie epidemii było przesadą, wynikającą ze strachu mieszkańców, tak kradzież rzeczy należących do zmarłych było powszechnym zwyczajem i szansą na dorobienie się na chorobie.
Nieszczęście grabarzy w czasach epidemii polegało na tym, że oni w większości naprawdę walczyli z chorobą. Spotykali się jednak z nieprzyjemnymi oskarżeniami. "Zajmowali się oni niewdzięczną, ale niezwykle ważną pracą usuwania z ulic, domów i szpitali zwłok ofiar zarazy, dzięki czemu ograniczano jednak rozprzestrzenianie się danej choroby zakaźnej" - pisał prof. dr hab. Andrzej Karpiński.