Donald Trump wypowiada wojnę na Twitterze. Ty dostałbyś bana
Donald Trump na Twitterze niemal wypowiedział wojnę Korei Północnej, a użytkownicy serwisu się dziwią: gdybyśmy my pisali takie rzeczy, dostalibyśmy bana. Ale domagając się równego traktowania, chcą wyeliminować jedną z największych zalet mediów społecznościowych: prawo do kompromitowania się.
"Właśnie słyszałem ministra spraw zagranicznych Korei Północnej w ONZ. Jeśli on powtarza myśli 'Little Rocket Man'a' (przywódca Korei Płn. Kim Dzong Un - przyp. red.), to długo nie przetrwają" - napisał 24 września Donald Trump na Twitterze. Szef północnokoreańskiego MSZ oświadczył na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ, że Trump, nazywając Kima "Little Rocket Man", sprawił, iż "wizyta naszych rakiet w całych USA jest nieunikniona". Jeszcze wcześniej Trump w internecie groził Korei Północnej “totalnym zniszczeniem”.
Tak, żyjemy w czasach, kiedy wpisy na Twitterze mogą przelać czarę i doprowadzić do wybuchu wojny.
Dlatego też niektórzy użytkownicy Twittera są zaskoczeni. Gdyby zwykły Kowalski zagroził komuś “totalnym zniszczeniem”, reakcja serwisu pewnie byłaby natychmiastowa - zablokowaniem konta. Tymczasem na wpisy prezydenta Stanów Zjednoczonych Twitter przymyka oko.
Portal tłumaczy się, że podczas analizy wpisów bierze “ich doniosłość (newsworthiness) oraz znaczenie dla opinii publicznej” - pisze portal dobreprogramy.pl. Mówiąc w skrócie, agresywny wpis wpływowego polityka znaczy więcej niż agresywny wpis anonimowego mieszkańca Polski.
“Wszystkie zwierzęta są równe, jednak niektóre są równiejsze” - komentuje z przekąsem Adam Golański na łamach dobreprogramy.pl. “Politycy w mediach społecznościowych pozostają bezkarni” - zgadza się Rafał Gdak ze spidersweb.pl, dodając, że “oświadczenia o równym traktowaniu wszystkich kont śmiało możemy włożyć między bajki”.
Rafał Gdak przywołał kontrowersyjny wpis Krystyny Pawłowicz, który wywołał lawinę komentarzy. Pojawiła się nawet petycja, byusunąć profil posłanki z Facebooka. I pewnie gdyby podobny tekst napisał ktoś nieznany, to niewykluczone, że zostałby skasowany.
Użytkownikom mediów społecznościowych nie podoba się fakt, że politykom pozwala się na więcej. Mogą nawoływać do przemocy, być agresywni, wzniecać dyskryminację ze względu na poglądy polityczne czy orientację seksualną. Lepiej, żeby nie było to widoczne - twierdzą.
Po raz pierwszy w historii dostaliśmy narzędzie, gdzie możemy zobaczyć prawdziwe twarze polityków - z różnych stron politycznych. Owszem, czasami wpisy są kasowane, gdy znana osoba zostanie przyłapana na kłamstwie czy manipulacji, ale bardzo często wielu idzie w zaparte. I zostawia wpis, który pozwala ocenić, z jakim człowiekiem mamy do czynienia.
Dzięki temu potencjalni wyborcy jak na dłoni widzą, na kogo mogą zagłosować lub że nie powinni tego robić. Nie ma wygładzonych wywiadów po autoryzacji, nie ma możliwości manipulowania (bo autor materiału w telewizji wyciął fragment wypowiedzi) - jest to, co polityk chciał napisać i napisał. Nikt za niego “opublikuj” nie wcisnął, choć oczywiście po lawinie krytyki pojawia się tłumaczenie, że doszło do ataku hakerskiego...
Dlatego nie rozumiem, dlaczego ktoś jest za tym, by politycy w mediach społecznościowych byli banowani. Dlaczego chce się zabrać możliwość oceny i weryfikacji wpływowej osoby: która obraża, manipuluje, wrzuca nieprawdziwe wpisy. Dziś fake news wrzucony przez posłankę może nie tylko roznieść się po sieci, ale też zostać wyjaśniony, przez co autorka zmuszona zostanie do przeprosin. Szybki ban po dwóch czy trzech zgłoszeniach pozwoliłby zamieść sprawę pod dywan.
Właśnie dlatego wpływowi politycy z każdej strony - a także dziennikarze czy artyści - nie powinni być cenzurowani i moderowani. Byśmy wiedzieli, z jakimi autorytetami mamy do czynienia. Naprawdę ktoś chce, by za kilka lat, gdy dojdzie do wyborów, kandydaci na posłów, burmistrzów czy premierów mogliby wypierać się swoich haniebnych, kontrowersyjnych słów, bo zostały dawno temu skasowane?