Czarnobyl Zdrój. Na teren zony wjeżdżasz prawie jak do Disneylandu
Radioaktywne pustkowie dla turystów ekstremalnych. Tak może wyglądać Czarnobyl w wyobrażeniach wielu ludzi. Czasy bardzo się zmieniły. Dziś łapie się busa w Kijowie, a przed wejściem do zony - kupuje pamiątki i je z food trucka.
25.04.2019 | aktual.: 25.04.2019 22:56
Katastrofę z kwietnia 1986 r. w Czarnobylu moja mama wspominała od dość praktycznej strony. Razem z moim dwuletnim bratem musiała udać się do szpitala po płyn Lugola. Był ponoć obrzydliwy w smaku. Ale konieczny, bo - według ówczesnej wiedzy - niwelował skutki radioaktywnej chmury, zawierającej izotopy jodu, które mogły uszkodzić tarczycę. Dziś już wiadomo, że podawanie go dzieciom było zbędne.
Po 32 latach niesmak po płynie Lugola jest przeszłością, ale ruiny miasta i dawnej elektrowni jak stały, tak stoją. Część ludzi tam powróciła, podobnie jak zwierzyna czy roślinność. Ale nie ma co marzyć o ponownym osiedleniu – teren jest skażony do tego stopnia, że obniżenie poziomu radioaktywności do bezpiecznego kalkuluje się na kilkaset do kilku tysięcy lat. Tymczasem można się tam przejechać w ramach wycieczki. Co zresztą z radością uczyniłem.
Czarnobyl Tour
Ryzykowna podróż na własną rękę? Wyprawa po zdobyciu kontaktów w kijowskiej spelunie? Przemytnicy? To dawno i nieprawda. Dziś wyjazd do Czarnobyla oferuje kilka różnych biur - zarówno z Polski, jak i działających na Ukrainie. Razem z grupą znajomych stacjonowaliśmy w Kijowie, więc wybór padł na lokalnego przewoźnika.
Koszty są różne, w zależności od tego skąd się jedzie. W naszym przypadku zapłaciliśmy niecałe 50 euro, co było jedną z najtańszych opcji dostępnych na rynku. W cenie był przejazd z i do Kijowa, wypełnienie wszelkich formalności, potrzebnych do wjazdu do zony oraz obecność przewodnika. Z naszej strony musieliśmy tylko wpłacić pieniądze na czas i nie spóźnić się na zbiórkę o 7:30 (co i tak się nie udało, ale bus nie samolot - poczekał na nas). Za dodatkowe 100 hrywien (ok. 30 zł) można było wykupić obiad w stołówce w zonie, a licznik Geigera do pomiaru promieniowania za 200. Skorzystałem z obu propozycji.
Jazda z Kijowa do Czarnobyla trwa około dwóch godzin. Wszystko przez drogi w fatalnym stanie. Strategicznie usiadłem pośrodku marszrutki (busika). Miałem nosa. Znajomi siedzący na końcu opisywali trasę jako ciągłe trzęsienie się, bujanie i podskakiwanie na wybojach i ogromnych wyrwach w asfalcie. I to by było tyle, jeśli chodzi o "przeżycia ekstremalne".
Dojeżdżamy do pierwszego punktu kontrolnego. Można rozprostować nogi, skorzystać z toalety i zaopatrzyć się w jedzenie lub pamiątki z dwóch food trucków. Do wyboru kawa, herbata, zimne napoje lub typowo fastfoodowe jedzenie. Dodatkowo na witrynie wiszą magnesy, kubki, koszulki z napisami typu "I survived Chernobyl". I oczywiście maski gazowe. Przed nami szlaban i budka strażników, których fotografować nie wolno. Pokazujemy paszporty i przechodzimy na drugą stronę. Marszrutka przejeżdża i znów nas zabiera.
Po chwili zatrzymujemy się znowu, tym razem na zdjęcia na tle betonowego znaku – wjeżdżamy już oficjalnie do Czarnobyla. Od razu sięgam po licznik Geigera. Jakby wyczuwając, gdzie powinno urosnąć, promieniowanie jest faktycznie wyższe, ale dalej w normie (do 0,3 na liczniku, nie ma się czego obawiać). Razem z nami jest też inna grupa. Na zrobienie zdjęcia trzeba grzecznie poczekać.
Wstęp
Trafiamy do miejsca, które mogę określić częścią muzealną całej wycieczki. Po kolei przejeżdżamy przez zadbane miejsca pamięci – pomnik poświęcony strażakom, którzy gasili pożar, alejkę z miastami, których mieszkańcy musieli się ewakuować czy pomnik wiecznie żywego Lenina. Ludzi jest więcej niż przy znaku – widać Azjatów, ale słychać też język polski.
Zaczynam się coraz bardziej niecierpliwić. Oglądanie maszyn, które uczestniczyły w akcji ratunkowej i późniejszych pracach, jest ciekawe, ale duże grupy ludzi i ogólna atmosfera skansenu z tabliczkami jasno wskazującymi drogę zaczyna coraz bardziej drażnić. Chodziło w końcu o trochę inne wrażenia, niż dumnie prezentujące się eksponaty.
W końcu przewodnik pakuje nas do marszrutki i ruszamy zwiedzać Prypeć. Czas na danie główne.
Stalker
Zwiedzanie Prypeci odbywa się punktowo. Jeździmy z miejsca na miejsce, po kolei odwiedzając takie lokalizacje, jak stare osiedle bloków, przedszkole, budynek straży pożarnej, szpital czy osławiony między innymi przez grę "Call of Duty: Modern Warfare" park rozrywki. Udało nam się również zahaczyć o Oko Moskwy (zwane dugą), czyli system nieużywanych już radarów.
Poza infrastrukturą wojskową, pozostałe budynki są do siebie z grubsza podobne. Wszystkie zostały opuszczone pośpiesznie, co dało się wziąć, zabrano, a co nie – zostało, by poddać się nieuniknionemu przemijaniu.
Budowa sarkofagu.
Kiedy kroczymy po lesie (nasz przewodnik, Anatolij, podkreśla, że głównym nadzorcą miejsca jest natura), towarzyszy nam lekka mżawka, która dodatkowo potęguje klimat osaczenia i osamotnienia. Fenomenem jest to, że każdy budynek jest naprawdę opuszczony – poza oczywistymi hordami turystów, nikt tego miejsca nie zeskłotował, nie próbował urządzić choćby meliny czy mety w piwnicy. Co najwyżej sprzęty rozkradli stalkerzy, a włodarze dorzucili trochę podniszczonych lalek, ubrań i butów, by spotęgować obskurność, którą odczuwają "turisty".
Ale to działa. Idąc przez las, uświadamiasz sobie, że 30 lat temu ktoś jechał tędy rowerem albo samochodem po pracy. Stojąc nad zarośniętym glonami jeziorze, widzisz zatopioną do połowy barkę. Wcześniej musisz przejść przez restaurację, która sprawia wrażenie eleganckiej w okresie swojej świetności. Powybijane witraże jeszcze jakoś się trzymają, ale ze ścian wyrastają paprocie, a przegniłe deski są giętkie jak guma.
Podstawowa zasada wycieczki jest prosta – niczego nie dotykasz. Chociaż z pewnymi wyjątkami promieniowanie minimalnie przekracza dozwolone normy (w szpitalu, w którym składowano ubrania strażaków gaszących pożar, jest tak wysokie, że zakazano nam przejścia choćby przez próg), nie warto kusić losu. W ogóle nie powinno się również wchodzić do budynku, ale Anatolij mówi wprost: jeśli będziemy cicho i trzymać się z dala od miejsc, gdzie stały okna (żeby żandarmeria nas nie zauważyła), możemy pozwiedzać kilka budynków. Co zresztą robimy. Młody chłopak sprawia wrażenie bardzo dobrze obytego z zoną. Pytam go, jak długo jeździ na wycieczki.
Zobacz też: Atomowa Maria. Reaktor pod Warszawą
– Przez pięć lat byłem stalkerem i zonę poznawałem nielegalnie. Ale w końcu zostałem przewodnikiem, bo chciałem też na tym zarabiać, jak na normalnej pracy – tłumaczy.
Pytam, czy trudno dostać się tu na lewo.
– Niezbyt. Kilkaset metrów od posterunku jest dziura w płocie. Przechodzisz przez nią i spacerujesz, ale musisz uważać na patrole. Złapią cię, to bulisz 510 hrywien (około 80 złotych) i jesteś odstawiony do najbliższego punktu kontrolnego – wyjaśnia.
W tej kwestii nie ma recydywy i za kolejne próby również jest się karanym tą samą karą. Anatolij do zony wchodził, kiedy był jeszcze nastolatkiem. To było jego marzenie, bo uwielbiał grę "Stalker: Shadow of Chernobyl" i chciał poczuć się, jak bohater tej produkcji. Jego fascynacja klimatem postapokalipsy sprawiła, że po zalegalizowaniu swojej działalności zajmuje się tym, co kocha – pokazuje innym zakamarki zony.
– Mam za to dniówkę w wysokości 200 hrywien (około 30 złotych). Jak na zarobki na Ukrainie, jestem bardzo zadowolony. A widzisz ten znak? – pokazuje mi ostrzeżenie przed promieniowaniem – to dla picu, żeby zdjęcia fajniejsze wychodziły – śmieje się.
"Znak ustawiono dla picu".
Chcesz zjeść? To idź się zbadaj
Godzinna przerwa na obiad odbywa się w budynku, który przypomina szkoły podstawowe wybudowane w ramach obchodów 1000-lecia naszej państwowości. Jest jednak pewna subtelna różnica – przed wejściem do stołówki musimy przejść przez skaner, który bada, czy jednak nie przyjęliśmy zbyt dużej dawki promieniowania. Cała grupa na szczęście nie ma z tym problemu, więc wchodzimy do typowej szkolnej jadalni.
Polano barszcz, który nazywamy ukraińskim. Sycący. Ruszamy dalej. Przed nami jeszcze więcej samotności, opuszczenia, rdzy, pleśni i wilgoci. Choć trzymamy się blisko siebie (w zonie trudno o zasięg, więc zagubienie miałoby fatalne skutki), każdy skupia się na tym, co widzi i trawi obrazy opuszczonych miejsc. Pojawia się stara sala teatralna, opuszczony basen, na którym musieli się wzorować twórcy filmu "Anihilacja" czy sala gimnastyczna ze zbutwiałymi linami do podciągania się i zapadłą, lakierowaną podłogą.
Chociaż spodziewam się, że zaraz coś na mnie wyskoczy, nic takiego się nie dzieje. Jesteśmy tylko my, a na zewnątrz czekają lisy i bezpańskie psy, które władze muszą sterylizować, a które są na tyle oswojone z ludźmi, że nie stanowią zagrożenia.
Najsmutniejszy park rozrywki
Przeszliśmy już około 14 km, pod koniec trafiamy do osławionego parku rozrywki. Wyrwane z pocztówki obrazy nabierają trzech wymiarów, a my oglądamy zniszczone samochodziki do stukania, rdzewiejące huśtawki czy rozlatujący się diabelski młyn. Dodatkową atrakcją jest lisek, który czasem przemyka między grupami turystów, niestety tym razem nie mamy szczęścia i go nie spotykamy. Delikatnie zacinający deszcz zaczyna męczyć i wypełniać wyrwy w asfalcie. Przydałby się wiatr, który poruszałby rdzewiejące łańcuchy. Zamiast niepokoju, odczuwamy melancholię.
Odwiedzamy ostatnie atrakcje i powoli zbieramy się do wyjazdu. Na liczniku wybiło nam 16 km, a my jesteśmy nieziemsko zmęczeni. Anatolij radzi nam, by po powrocie już nie nosić ubrań z dzisiaj, tylko najpierw je wyprać. Profilaktyka.
Przy punkcie kontrolnym zatrzymujemy się na przejście przez skaner, Anatolij natomiast idzie do mundurowych by "uregulować zaległości". Po raz ostatni zahaczamy o samochód z pamiątkami. Po powrocie wystawimy organizatorowi pięć gwiazdek w Google.
A czarnobylski biznes, w przeciwieństwie do karuzeli, będzie się kręcić.