Atomowa Maria
Ewa już nie działa. Tak samo jak Anna, Agata czy Maryla. Została tylko Maria. Jedyny działający reaktor jądrowy w Polsce jest jednym z najważniejszych producentów w Europie. Ale nie energii.
Autor: Grzegorz Burtan
Obok parkingu wyrasta płot zakończony skrupulatnie zwiniętymi muszlami drutu kolczastego. Serce polskiego atomu bije obok budowanej drogi ekspresowej S17, w niezbyt eksponowanym miejscu - XVII-wiecznej wsi Świerk, będącej częścią Otwocka. To tutaj w grudniu 1974 roku uruchomiono Marię. Nie była pierwsza, ale dziś w Narodowym Centrum Badań Jądrowych została tylko ona.
Przechodzimy do biura przepustek, gdzie mamy spotkać się z naszym gospodarzem.
Witają nas bramki i ochrona. Dostajemy plakietki gości. "A, to panowie. Doktor już idzie?".
- Tak sądzę.
- To poproszę dowodzik.
Po chwili dostaję z powrotem dowód wraz z plakietką "gość" i papierowym świstkiem, który musi podstemplować oprowadzająca nas osoba. Papier w bezpieczeństwie dalej trzyma się mocno.
Mniej więcej w tej samej chwili łapie nas dr Marek Pawłowski. W doświadczonej twarzy tkwi para ciekawych świata, patrzących ostro i wyraźnie oczu.Ich właściciel prowadzi nas do Marii.
Na 40 hektarach NCBJ mieści się kilkadziesiąt budynków. Część laboratoriów wynajmują prywatne firmy. W 2017 roku było ich tam ponad 30 - każda w jakiś sposób powiązana z profilem działalności spółki. Czyli branża IT i energetyka. Choć nie zawsze w oczywisty sposób. Jedną z nich jest np. Cryptomind SA, która prowadzi prace badawczo-rozwojowe nad narzędziami kryptograficznymi.
W innych budynkach znajduje się administracja oraz miejsca dla techników, którzy dbają o to, by nie stało się nic złego. Tutaj znajduje się też Ośrodek Radioizotopów POLATOM. To polski producent i dystrybutor preparatów izotopowych wykorzystywanych w medycynie, nauce, przemyśle i ochronie środowiska. Przygotowuje zestawy do znakowania technetem nerek, wątroby, dróg żółciowych, śledziony, mózgu, serca, płuc, kości, stanów zapalnych a także badań onkologicznych. Technet, jako pierwiastek nieszkodliwy dla człowieka, znakomicie nadaje się do diagnostyki.
W trakcie spaceru słyszymy huki podobne do strzałów.
- Może to wojsko, oni czasami trenują niedaleko – mów dr Pawłowski. To by wyjaśniało, dlaczego na trasie mijały nas pojazdy Żandarmerii Wojskowej.
Wchodzimy. Kolejna bramka, kolejny strażnik, kolejna plakietka z napisem "gość". Po wejściu przebieramy się. Zakładamy fartuchy, na buty naciągamy worki.
- Widzą panowie, my po prostu nie chcemy puszczać was w skarpetkach – śmieje się nasz przewodnik. – Czasem na buty może trafić skażenie, niedużo bo niedużo, ale po co ryzykować? – stwierdza.
Wchodzimy do kompleksu. Po chwili dołącza do nas jeszcze jeden mężczyzna. To nasz ochroniarz. Nie możemy go filmować, jest człowiekiem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo obiektu. Jednym z wielu, bo w NCBJ pracuje blisko 1000 osób. Placówka ma nieposzlakowaną opinię – nigdy nie było tu poważnej awarii czy zagrożenia dla leżącego niedaleko Otwocka. Tak samo jak protestów, podobnych do tych w Żarnowcu, gdzie miała stanąć elektrownia atomowa.
- Mieliśmy jeden incydent – przyznaje Pawłowski. – 20 lat temu pewien dziennikarz postanowił przetestować nasze zewnętrzne zabezpieczenia. Czyli chciał przeskoczyć przez płot i siatkę. Udało mu się, ale później nie mieliśmy żadnych innych sytuacji tego typu – wspomina.
Obok korytarza stoi maszyna. Kładzie się na niej ręce i staje. Wtedy jesteśmy sprawdzani, czy nie przenosimy jakiegoś skażenia.
- O, kojarzę tę maszynę – mówię i od razu na nią wskakuję.
- Lepiej, żeby jednak pan tam nie wchodził – Pawłowski wymownie pokazuje mi czerwoną linię, którą właśnie przekroczyłem. – Ogólnie przyjęta zasada jest taka, że jeśli mamy taką taśmę na podłodze, to osoby nie pracujące nie idą dalej.
Szybko wracam do właściwej strefy. Idziemy do hali z eksponatami, sterownią i wejściem do wnętrza reaktora.
Do środka trafiamy przez specjalną śluzę. Automatyczny mechanizm otwiera wielkie pancerne drzwi, za którymi znów poddajemy się kontroli poziomu promieniowania. Choć ciężkie, wewnętrzne drzwi zdają się nie być do ruszenia, dzięki ich dobremu wyważeniu bez problemu wchodzimy do środka.
Wnętrze reaktora zanurzone jest w półmroku. Delikatnie rozświetla go pomarańczowa poświata, która pochodzi od przydymionych świateł żarówek. Po prawej od wejścia znajdują się schody do basenu. Przed pierwszymi stopniami słyszymy charakterystyczny dźwięk licznika Geigera.
- Paradoksalnie, w tym miejscu jest jeszcze mniej promieniowania – mówi mi dr inż. Michał Gryziński, dyrektor Departamentu Eksploatacji Obiektów Jądrowych. – widzi pan, jesteśmy otoczeni grubą betonową kopułą, która powstrzymuje promieniowanie kosmiczne [docierające z przestrzeni kosmicznej na Ziemię – przyp. red.] przed dostaniem się do środka. To miejsce jest tak bezpieczne przed promieniowaniem, jak tylko się da. Urocza ironia, nieprawdaż? – pyta.
- Nie ukrywam, że tego się nie spodziewałem – mówię.
Wyjmuję mikrofon, przygotowujemy się do nagrania wideo. Nagle okazuje się, że dźwięku nie nagramy – kabel jest przerwany. Mikrofon stał się bezprzewodowy i bezużyteczny. Nie kryję zażenowania, bo cała nasza wyprawa właśnie wzięła w łeb. A przynajmniej jej dość istotna część.
- Pan pokaże… tak, kabel jest urwany, ale zaniosę to chłopakom. Akurat coś tam robią przy sprzęcie, więc powinni mieć lutownicę na wierzchu – zanim się obejrzę, dr Gryziński znika za drzwiami.
Po 10 minutach wraca. Mikrofon jest naprawiony w subtelny i elegancki sposób. Czarna taśma lekko pogrubia miejsce lutowania. Podpinam mikrofon do telefonu, nagrywam kilka sekund materiału. Wszystko działa jak trzeba. Przewodnik uspokaja mnie i mówi, ze takie rzeczy się zdarzają, ale akurat w takim miejscu nie stanowią żadnego problemu. Mikrofon jest tego namacalnym dowodem.
Stajemy nad taflą basenu. Oddziela nas gruba metalowa pokrywa. Możemy zapomnieć o kąpieli – destylowana woda służy do schładzania reaktora. Ale i tak jesteśmy bezpieczni. Kilkanaście metrów w bok znajdują się znajdują się komory montażowe, gdzie naukowcy mogą pracować nad napromieniowanymi elementami. W końcu coś musi być nośnikiem tych protonów, neutronów i elektronów.
- Pracujemy przy pomocy manipulatorów. To specjalne wysięgniki, którymi sterujemy zdalnie przy pomocy kontrolerów. A przed promieniowaniem chroni nas specjalna szyba. Przy jej wyrabianiu wykorzystuje się ołów. Dzięki temu zapewniamy sobie dodatkowe bezpieczeństwo – dodaje dr Gryziński.
W reaktorze wszystko jest grube, mocne, wytrzymałe i masywne. Budowla została wzniesiona ponad 40 lat temu. Celem obecnej administracji jest jej eksploatacja do roku 2050. 75 lat to szmat czasu, ale moi przewodnicy są pewni, że wytrzyma.
- Oczywiście, że pewne elementy są archaiczne. Ale to dalej niewłaściwe słowo. Są po prostu wytrzymałe – mówi dr Pawłowski. – Ściany nie muszą być unowocześniane, a nasza technologia i elektronika jest wymieniana w ramach potrzeb. Proszę uwierzyć, nie musimy co roku zmieniać komputerów na nowe – zapewnia.
W oczy rzuca mi się stary komputer z monitorem CRT, jakby w nawiązaniu do naszej rozmowy o technologii. Jest wykorzystywany do odczytu niektórych danych. Dopóki sobie radzi, dopóty jest w użyciu. W końcu czemu dobry sprzęt ma być wymieniany tylko dlatego, że nie jest najnowszy?
Za plecami słyszę otwieranie się śluzy i odgłosy kroków. Dużej ilości kroków. Dzisiaj jest dzień na zwiedzanie – wtedy do NCBJ przyjeżdża kilkanaście autokarów z uczniami szkół. Warunek jest jeden: muszą mieć więcej niż 12 lat. Tak na wszelki wypadek, żeby nie ryzykować.
Gryziński i Pawłowski cieszą się, że młodzi mogą poznać działanie reaktorów atomowych i ich wykorzystanie w inny sposób niż czytając opisy katastrof w Japonii – w Fukushimie i w ukraińskim Czarnobylu. Edukacja jest zresztą jedną z istotniejszych gałęzi działalności NCBJ. Czym skorupka za młodu…
Wizyta wewnątrz reaktora trwa krócej niż sądziłem. Powód jest dość prosty: nie jest on tak wielki, jak się wydaje. Albo inaczej: jest duży, ale przestrzeń wydzielona do poruszania się stanowi tylko jego część. Oczywiście pracownicy czy inżynierowie na pewno znają niejeden zakamarek, który nie jest dostępny dla osoby z zewnątrz.
Wychodzimy znowu przez śluzę i kierujemy się w lewą stronę. Tam przechodzimy do sali kontrolnej reaktora. Wspaniałego pomieszczenia wyjętego żywcem z planu filmu akcji z Jamesem Bondem (raczej z czasów Connery'ego i Moore'a niż Craiga).
W pomieszczeniu kontrolnym całą dobę ktoś czuwa. Reaktor pracuje około 188 dni w roku. Wiele ze wskaźników i liczników jest analogowych, bo nie wszystko musi być cyfrowe w NCBJ.
Janusz Jaroszewicz, zastępca dyrektora Zakładu Eksploatacji Reaktora Maria tłumaczy mi, skąd wzięła się nazwa.
- Są różne wersje. Pierwsza zakłada, że przy budowie i w reaktorach pracowali sami mężczyźni, którzy chcieli urozmaicić to dość monotonne środowisko. Ale nazwy mają też silne konotacje z nazwami technicznymi. Pierwszy reaktor nazywał się "Ewa". Biblijnie, prawda? A to był akronim i oznaczał "Eksperymentalny Wodny Atomowy" – tłumaczy.
Maria już nie jest skrótem. Jaroszewicz widzi pewne konotacje do Mari Skłodowskiej-Curie, ale zdarzały się też inne interpretacje: delegacja z Ameryki Południowej uznała to za potwierdzenie, że Polska to głęboko religijny kraj. Dla mojego rozmówcy powiązanie z noblistką jest jednak bliższe.
- To w sterowni jest prowadzona właściwa działalność reaktora. W ciągu roku pracujemy przez ponad 4500 godzin. Nadzór pełni kierownik zmiany, operator, mechanik czy dozymetrysta. Ostatni sprawdza, czy wszystkie parametry się zgadzają – tłumaczy.
Każdy z pracowników ma z tyłu głowy awarie, które doprowadziły do słynnych nuklearnych tragedii. Czy tutaj też jest się czego bać? Nie. Maria to reaktor badawczy, o znacznie mniejszej mocy i kompletnie innej budowie niż w Czarnobylu.
- Nawet Mercedes się czasami psuje. Ale to tylko drobne awarie, usterki. Czasem trzeba coś dokręcić. Reaktor nie zostanie uruchomiony, dopóki zapisy naszej licencji nie zostaną wypełnione. Co oznacza bardzo dokładne sprawdzenie.
Obecną mamy do 2025 roku – dodaje ekspert.
Sterownia to ostatni punkt naszej wycieczki. Wracamy do szatni, zdejmujemy osłonki na buty i białe kitle. Dr Pawłowski odprowadza nas w stronę wyjścia. Po drodze zahaczamy o kantynę. Wygląda jak większość takich sal w Polsce – płytki, okrągłe kolumny, krzesła z obłymi, żelaznymi oparciami, które po zsunięciu wraz ze stolikami pod ścianę robią miejsce na ewentualny dansing.
U sklepikarki możemy kupić naprawdę szeroki asortyment – od papierosów po wędliny i pasztety. Do pełni tej swojskości rodem z serialu z lat 90. brakuje tylko wódki na ścianie. Ale nie te czasy, a i powaga instytutu inna. Zwłaszcza, że to stołówka, a nie przyzakładowe delikatesy małego miasta.
Odjeżdżamy w stronę Warszawy. Przed nami pół godziny jazdy przez rozoraną remontami drogę. W Świerku dzieją się ciekawe rzeczy. Reaktor nie oświetla polskich miast, ale zamiast energii produkuje inne ważne rzeczy.
Jednym z ważniejszych aspektów pracy reaktora jest wytwarzanie komponentów medycznych, w tym izotopów promieniotwórczych (czyli radioizotopów), wykorzystywanych w medycynie nuklearnej. Jeśli ktoś z chorobą nowotworową poddaje się naświetlaniom, to radioterapia jest najpewniej efektem pracy "Marii", która jako jeden z siedmiu reaktorów na świecie je wytwarza – i eksportuje m.in. do USA.
Inną ważną gałęzią działalności polskiego reaktora jest praca nad terapią borowo-neutronową (BNCT, Boron Neutron Capture Therapy). Do organizmu pacjenta dostarcza się farmaceutyki zawierające atomy boru, które trafiać mają przede wszystkim do komórek nowotworowych, gdzie są kumulowane.
Ciało pacjenta napromienia się strumieniem rozpędzonych neutronów, które mają na tyle wysoką energię, że, przenikając przez tkanki, niszczą właściwie tylko napotkane po drodze komórki zawierające bor. Atomy boru, reagując z neutronami, rozpadają się. Przy okazji uśmiercając komórkę, w której się znajdują i ewentualnie jej pojedynczych sąsiadów.
"Niektórzy nazywają to chirurgią na poziomie komórkowym" - mówił w rozmowie z PAP dr Gryziński. Ta forma terapii to nadzieja w leczeniu nowotworów trudnych do zoperowania - rozsianych lub niedostępnych dla skalpela - przede wszystkim nowotworów mózgu, głowy i szyi, ale także np. wątroby.
„Maria” spełnia też inne role. Służy między innymi do badań materiałowych i technologicznych, fizycznych i neutronograficznych, czy celów szkoleniowych w zakresie fizyki i techniki reaktorowej. Jeśli chcesz gdzieś podpatrzeć działanie reaktora na żywo, to Maria jest jak najbardziej adekwatnym miejscem. Do tego przeprowadza się tam pomiary skażeń środowiska czy skażeń ciała. Ale jeśli kiedyś Polska dojrzeje do energii atomowej, to domyślam się, skąd będziemy czerpać niezbędną wiedzę. Oby prędzej, niż później.