Jak brzmi kosmos? Odpowiedź dał nam album "Apollo" Briana Eno, ojca muzyki ambientowej
"W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku". W kosmosie nikt nie usłyszy nic. Ale to przecież dla nas, ludzi, nie pojęte. Zawsze jest jakiś dźwięk, nawet głucha noc serwuje nam kaskadę odgłosów, od świerszczy i liści po odkształcające się panele podłogowe. Musi być jakiś dźwięk w kosmosie! Tylko trzeba go wymyślić.
Ryk silników, rumor kolizji, huk eksplozji, świst laserowych pocisków. Bez tego zestawu dźwięków kultowa scena szturmu myśliwców X-Wing na potężną Gwiazdę Śmierci w "Gwiezdnych wojnach" byłaby absurdalna. Wyobraźmy sobie kosmiczną batalię, którą oglądamy z wyłączonym dźwiękiem, a z głośnika dobiegają tylko krzyki pilotów. Nuda, nie epickie starcie.
Z punktu widzenia nauki w kosmosie dźwięk może się rozchodzić, a nawet odkryto wytwarzające go źródło. Tylko ludzkie ucho go nie usłyszy. Ale dźwięki to nie wszystko. Oglądając kosmiczną przestrzeń, wypada mieć przecież też jakiś podkład. Muzykę tła. Nad tym, jak może brzmieć, głowiono się od stuleci.
Odyseja kosmiczna
Człowiek wylądował na Księżycu 20 lipca 1969. Ale umysły filozofów krążyły między planetami już w antyku. Rewolucyjne tezy wymyślali naukowcy, tacy jak Kopernik, przecież na stulecia przed tym, jak człowiek zdołał się oderwać od ziemi.
Swój szlak do gwiazd wytyczali też ludzie sztuki. Do kanonu przeszła "Sonata księżycowa" Beethovena (choć ta opiewała zaledwie odbiciem ziemskiego satelity na tafli jeziora). Wrażenie futurystyczną tematyką, i to w XVIII wieku, musiała też robić opera "Il mondo della luna" (wł. – "Księżycowy świat") Josepha Haydna. Ale ani bohater na Księżyc w niej nie trafia (a tylko mu się tak wydaje), ani muzyka z kosmosem w ogóle się nie kojarzy.
Poważniej o astralnej muzyce zaczęto myśleć w XX wieku. Do kanonu przeszła znakomita, postępowa suita "Planety" Anglika Gustava Holsta czy twórczość francuskiego Amerykanina Edgara Varese. Sprawy nabrały tempa pod koniec lat 60. I to wcale nie efekt "Lata miłości" i zalewu hippisowskiej muzyki. Chodzi oczywiście o lądowanie na Księżycu. Ale być można ważniejsza okazała się premiera filmowego arcydzieła – "2001: Odyseja Kosmiczna" – w kwietniu 1968 roku.
Pompatyczny wstęp "Tako rzecze Zaratustra" rozpoznaje chyba każdy – z filmu Stanleya Kubricka przeszedł nawet do reklam w TV. Ale ważniejsze od tego krótkiego fragmentu (i to skomponowanego jeszcze w 1896 r.) był wkład węgierskiego geniusza – György'a Ligetiego. Złożone, awangardowe, zaskakujące dzieła – dalekie od sympatycznego "Nad pięknym modrym Dunajem" Straussa, które sąsiadowało na płycie ze ścieżką dźwiękową z filmu.
Do odkrycia muzyki kosmosu brakowało tylko jednego – elektroniki.
W poszukiwaniu elektro
Wirujące planety, deszcz spadających gwiazd, podróż przez astralną otchłań. Wszystko to przez dekady opowiadane było przy pomocy smyczków, sekcji dętych czy wyciskanych do granic skali sopranów i altów. Brakowało tego "nieludzkiego" składnika, tych syntetycznych, nierealnych dźwięków, którym można przypisać nowe znaczenie.
Z muzyką elektroniczną eksperymentował już wspomniany Ligeti. Ale finalnie jego największe dzieła, jak "Atmospheres", było nią tylko inspirowane. Syntezatorów, efektów czy manipulacji taśmą w studiu zabrakło. Do tego potrzebne było kolejne pokolenie.
W historii zapisało się wiele nazwisk odważnych poszukiwaczy, którzy – niczym w laboratoriach – odkrywali, co jeszcze da się zrobić z muzyką, jak ją przerabiać w studiu nagraniowym, jakie dziwne pomysły dadzą interesujące efekty dźwiękowe. Ale do historii popkultury przeszli ci, którzy z uniwersyteckich pracowni wyszli ze swoją muzyką do ludzi.
"Kosmische musik", czyli muzyka kosmiczna. Tak zwykło się określać eksperymentalną twórczość niemiecką z lat 70. Spośród licznych formacji pierwszą, której udało się przebić do muzycznego mainstreamu, było Tangerine Dream – później szalenie popularne także w Polsce. Po kilku latach kosmicznych poszukiwań (znakomite, choć wymagające albumy "Alpha Centauri" i "Zeit"), inspirowanych także twórczością Ligetiego, ukazał się przełomowy album – "Phaedra".
Wydana w 1974 roku płyta trafiła do młodego, brytyjskiego wydawnictwa Virgin. Chwilę wcześniej firma miała nieoczekiwany hit w postaci winylu "Tubular Bells" Mike'a Oldfielda, który podbił listy sprzedaży na tym najważniejszym rynku - amerykańskim. Nic dziwnego, że rozgłos o nowej perełce od młodych mistrzów z Niemiec rozszedł się szybko. Pomimo braku radiowej promocji, czyli wówczas tej najistotniejszej, czysto instrumentalna muzyka była hitem na Wyspach. Rozpoczęła się era elektroniki, sławę zdobyli kolejni wykonawcy i zespoły, jak Klaus Schulze, Kratfwerk, Jean-Michelle Jarre czy Vangelis.
O ile jednak Tangerine Dream odkryło nam kosmos w muzyce popularnej, tak laury pierwszego człowieka, który do tego kosmosu dotarł, opisał i zatknął w nim symboliczną flagę, należą się komuś innemu.
Orzeł wylądował
Na początku lat 70. wokalista i klawiszowiec Brian Eno rozpoczynał karierę w artystycznej-rockowej formacji Roxy Music. Nieszablonowa muzyka, ale jednak zamknięta w piosenkowe ramy. Eno jeszcze w szkole eksperymentował z muzyką i efektami uzyskiwanymi przez taśmy, na których ją zapisywał. Ale od szkolnych zabaw do stworzenia nowego gatunku muzycznego daleka droga.
Skrzyżowanie muzycznej drogi artysty z Robertem Frippem, liderem brytyjskiej supergrupy King Crimson, zmieniło wszystko. Pozbyli się wokali, używali tylko instrumentów, efektów i zapętleń. Z ich muzyki, momentami agresywnej i chropowatej, wyłaniały się fragmenty anielskiego spokoju.
Ten spokój musiał otrzymać własną przystań – tym bardziej że Brian Eno nie był jedynym muzykiem, który myślał w ten sposób. Spokój musiał też otrzymać nazwę – taką był ambient, po angielsku "otoczenie", ale też w pochodnej formie "nastrój" ("ambience"). Nazwa przeszła do języka wraz z jego albumem z 1978 r. "Ambient 1: Music for Airports". – Ja tylko dałem temu nazwę. Ale nadając nazwy, tworzymy też coś nowego. Dzięki nimi wiemy, że coś istnieje – mówił Eno w jednym z wywiadów.
Od muzyki stworzonej po to, aby ludzie na lotniskach mniej stresowali się swoimi wylotami i przylotami bliskich, droga na Księżyc nie była już tak daleka. Okazja narodziła się kilka lat później, gdy Brian Eno dostał zamówienie na stworzenie ścieżki dźwiękowej do filmu Ala Reinerta o misjach Apollo i lądowaniu na Księżycu.
Nie był w studiu sam. Nad muzyką pracowały trzy umysły: Brian Eno, jego brat Roger oraz Daniel Lanois – gitarzysta i producent, później laureat kilku nagród Grammy za wkład w albumy grupy U2. Do pracy zaprzęgli nie orkiestry, sekcje smyczkowe i sopranistki, jak ich poprzednicy. W naładowanym elektroniką studiu głównym "żywym" instrumentem była gitara. Jej dźwięki i akordy wypełniają drugą stronę winylowej płyty – ta najbardziej majestatyczna, pierwsza, to w większości surowa muzyka kosmosu. Raz zaskakująco kojąca, raz posępna, ale skupiona i jednostajna, pozbawiona awangardowych wtrętów, jak u pionierów tej tematyki.
Wymyślanie muzyki kosmosu nie było zadaniem łatwym. W przed cyfrowej erze nikt nie miał keyboarda Casio z bazą brzmień, na którym wystarczyło kliknąć w guzik i wymyślić melodię. Pokój pełen analogowych syntezatorów był jak pełna przypraw kuchnia, w której liczba kombinacji na smakowe połączenia jest gigantyczna. Niektóre efekty będą okropne, inne smaczne, ale o ideale nieraz zadecydują mikroskopijne detale.
Sam Eno zresztą do takich kuchennych rewolucji porównuje proces nagrywania, podczas którego uzyskane dźwięki przetwarzano na lewo i prawo, by uzyskać "to" brzmienie. "To było jak gotowanie zupy z resztek jedzenia, które też zostały zrobione z innych resztek jedzenia". Zaskakująco przyziemne porównanie, jak na proces twórczy arcydzieła. Ale sam Eno podkreśla, że ważniejszy jest ogólny obraz przebiegu eksperymentów, niż konkretne detale.
Gdy włączamy płytę, pojawia się sunący jak walec utwór "Under Stars". Start rakiety? Czy dźwięk wirujących, monstrualnych ciał planet? Wraz z "The Secret Place" oraz "Matta" stajemy na powierzchni ciał niebieskich – równie dobrze Księżyca, jak i fikcyjnych planet rodem ze "Star Treka". Ale do najpopularniejszych, jak wynika ze statystyk Spotify, należy spokojniejszy utwór "Signals". Gdy zamkniemy oczy, nie trzeba wiele, by zobaczyć w wyobraźni podróż satelity po ziemskiej orbicie, z niebiesko-zieloną Ziemią na dole i czarną otchłanią nad nami.
Garść mniej elektronicznych produkcji, jak "Weightless" o stanie nieważkości, "Deep Blue Day" czy "Silver Morning" dopełniły mariażu muzyki kosmicznej z muzyką popularną. Opisowa muzyka połączyła się konkretnymi melodiami, które można zanucić w trakcie.
12 utworów, które trafiły w 1983 r. na longplay "Apollo: Atmospheres & Soundtracks", zdefiniowały nowy gatunek. Stworzyły materię, którą od lat inspirują się inni kompozytorzy, gdy tworzą tło do wizji kosmosu. Stworzyły "muzykę oczywistą", którą dziś już podświadomie skojarzymy z obrazami drogi mlecznej czy planet.
Muzyka i film trafiły do odbiorców w 1983 roku. Filmowa produkcja "Apollo", pozbawiona wypowiedzi i narracji, przepadła w kinowych realiach. Dopiero zmodyfikowana wersja, wypuszczona 6 lat później, już z "ludzkim" wkładem i pod nazwą "For All Mankind", zyskała większą publiczność.
Czy faktycznie kosmos brzmi tak, jak wymyśliło to trio pod batutą Briana Eno? Gdy usłyszycie, jak brzmią dźwięki, zebrane przez kosmiczne sondy, można mieć pewność, że wszechświat wydał pomruk aprobaty.