Misja kosmiczna Apollo 11. "Moon" - idealny film na rocznicę lądowania na Księżycu
Przy okazji rocznicy lądowania na Księżycu warto obejrzeć film, który pokazuje, co może dziać się na Księżycu w przyszłości. Chociaż premiera "Moon" odbyła się 10 lat temu, to dopiero teraz zaczyna być zaskakująco "na czasie".
Debiut Duncana Jonesa raczej nie wpisze się w radosny program obchodów 50. rocznicy lądowania na Księżycu. Film "Moon" pokazuje mniej lub bardziej odległą przyszłość, w której postawienie stopy na Srebrnym Globie już dawno przestało być osiągnięciem. Naturalny satelita Ziemi stał się kolejnym źródłem wydobywania surowców. Na jego "ciemnej stronie" praca wre. Maszyny, przypominające kombajny, zajmują się pozyskiwaniem energii.
Nad tym wszystkim czuwa Sam Bell, grany przez Sama Rockwella. W bazie jest sam, jego jedynym towarzyszem jest sztuczna inteligencja: robot, przypominający bardziej wielką i starą drukarkę. Bezpośredni kontakt z Ziemią jest niemożliwy. Astronauta musi zadowolić się nagranymi wiadomościami od żony i córki.
Na szczęście Sam Bell niedługo ma wrócić na Ziemię. Jego trzyletni kontrakt dobiega końca. W końcu, bo już zaczynał powoli wariować, gadać sam do siebie. Misja będzie dalej trwać, ale ktoś inny będzie nadzorował jej powodzenie. Jak łatwo się domyślić - historia w "Moon" nie potoczyła się sielankowo. Żeby zbyt dużo nie zdradzać, napiszę tylko, że piosenka, która budzi astronautę - "I am the one and only" - staje się ponurym żartem.
"Moon" to jednak nie żaden horror. To film SF w starym stylu, stawiający na klimat. Niepokój czujemy z powodu alienacji głównego bohatera, jego osamotnienie od razu budzi współczucie. Fani klasyki science-fiction będą zachwyceni choćby samą scenografią. Wykonanie księżycowej bazy czy urządzenia, z których bohater korzysta - to wszystko przypomina technologię z dawnych lat, jakby na tym samym planie wcześniej kręcić mógł Kubrick.
Ale "Moon" warto obejrzeć nie tylko ze względu na atmosferę czy świetną rolę Sama Rockwella. Mający swoją premierę w 2009 roku film zamiast się zestarzeć, stał się zaskakująco… aktualny.
W 2019 roku kosmiczny wyścig rozpoczął się na nowo. Mocarstwa ponownie obierają Księżyc za cel, Stany Zjednoczone zapowiadają powrót. Już nie po to, żeby postawić na nim stopę, tylko na nim zarabiać. "Moon" rozgrywa się na niewidocznej stronie Księżyca. Jeszcze 10 lat temu była ona znacznie bardziej tajemnicza. Oglądając film, w 50. rocznicę lądowania na Księżycu, wiemy, że dawna "ciemna strona Księżyca" zaczyna być przez Chińczyków badana.
Po 10 latach ogląda się "Moon" z nieco innej perspektywy. Już nie żyjemy w erze marzeń o powrocie na Księżyc, a w momencie, w których głośno mówi się o jego kolonizacji. Chińczycy chcą ustalić, czy gleba satelity nada się na budulec do drukowania potencjalnych struktur mieszkalnych w technologii 3D. Jasne, wciąż daleko jesteśmy do realizacji scenariusza "Moon", ale jednak bliżej niż gdy "Moon" wchodził na ekrany. A przecież minęło tylko dziesięć lat. Tylko!
Jakże inaczej można odbierać historię o bezdusznej kosmicznej korporacji, która za nic ma losy swoich pracowników na Księżycu, kiedy wie się ile prywatnych firm angażuje się w loty kosmos. Czy w przyszłości na pewno troszczyć będą się o swoich pracowników, znajdujących się daleko od Ziemi? Historia kolonizacji nowych lądów nie nastraja optymistycznie.
Pewnie, że podobne kwestie, pokazujące osamotnienie jednostki w kosmosie, poruszało już kilka innych produkcji, w tym hollywoodzki "Marsjanin". Ale "Moon" jest inny. Nie ma tu patosu, bohaterskich zapędów "ku chwale Ameryki i planety Ziemia". Jest ktoś, kto musi wykonać swoją robotę, a po wszystkim chce wrócić do rodziny, pozostając przy tym człowiekiem. Dlatego "Moon" jest taki przekonujący. Ludzki i zwyczajny, mimo że pokazujący ciągle daleką przyszłość.
Pytania, czy ktokolwiek będzie interesował się kosmicznymi górnikami, czy prywatyzacja kosmosu nie zamieni Księżyca w kolejny obóz pracy, czy w kosmosie będzie dało się zachować ludzką twarz mogą brzmieć banalnie i bardzo odlegle. Ale kiedy się nad takimi nieco filozoficznymi rozważaniami pochylić, jak nie w 50. rocznicę lądowania na Księżycu? A udany "Moon" do takich przemyśleń na pewno zachęca.