Mały krok. Gdyby był większy, astronauta potknąłby się o kabel© NASA/domena publiczna

Mały krok. Gdyby był większy, astronauta potknąłby się o kabel

Łukasz Michalik
19 lipca 2019

- 3…2…1… - beznamiętny głos kontrolera wydaje się nie zdradzać żadnych emocji – Wszystkie silniki włączone.

Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Start!

„Zrządzeniem losu ludzie, którzy wyruszyli na Księżyc, by w pokoju go badać, pozostaną na nim, by spocząć w pokoju. Ci dzielni ludzie, Neil Armstrong i Edwin Aldrin, wiedzą, że nie ma już dla nich nadziei na ratunek” – prezydenckie orędzie na wypadek, gdyby misja na Księżyc skończyła się katastrofą, było gotowe. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Pozostało odliczać.

Obraz
© NASA/domena publiczna Gigantyczna rakieta Saturn V w drodze na stanowisko startowe

111-metrowy kolos wyrzucił z siebie chmurę ognia. 5 silników spalało 15 ton nafty i ciekłego tlenu na sekundę, odrywając rakietę wraz z ładunkiem od Ziemi. Saturn V powoli, jakby od niechcenia, odrywa się od powierzchni planety. Z każdą sekundą lżejszy o 15 ton spalanego paliwa, błyskawicznie nabiera prędkości. 2,5 minuty wystarcza, by trzeci człon rakiety zużył swoje paliwo.

Ale to dlatego, że jest już niepotrzebny – specjalne ładunki pirotechniczne odstrzeliwują go od rakiety. Część Saturna V z potężnymi silnikami opada na Ziemię i niknie gdzieś w oceanie. Kilkadziesiąt lat później odnajdzie ją Jeff Bezos – założyciel Amazonu i najbogatszy człowiek świata.

Obraz
© NASA/domena publiczna Start rakiety Saturn V

Do akcji wkraczają silniki drugiego członu, pracujące przez około 6 minut. Z ich pomocą rakieta osiąga pułap około 185 kilometrów. Tam kolejna niepotrzebna część zostaje oddzielona. Teraz czas na człon nr 3 odpowiedzialny za umieszczenie rakiety wraz z ładunkiem na orbicie. Tam, po niezbędnych korektach, uruchomione po raz kolejny silniki wypchną misję poza orbitę, rozpoczynając ucieczkę z Ziemi.

Trzy dni wcześniej i tysiące kilometrów od USA od Ziemi odrywa się zupełnie inny statek.

Wyścig do ostatnich godzin

Rosjanie spieszą się. Jeśli ich plan się powiedzie, amerykańska misja, nawet skuteczna, może mieć mniejsze propagandowe oddziaływanie, niż planowano.

Po śmierci kluczowego konstruktora, Siergieja Korolowa, sowiecki program księżycowy dostał zadyszki. Zadyszka zmieniła się w katastrofę po eksplozjach rakiety N1, które miały zabrać kosmonautów na Księżyc. Mimo tego Rosjanie wciąż jeszcze mają asa w rękawie.

Trzy dni przed startem Apollo 11 z kosmodromu Bajkonur startuje bezzałogowa Łuna 15. Sonda, wyniesiona w Kosmos przez rakietę Proton, ma ten sam cel, co amerykańscy astronauci – Księżyc. Plan zakłada, że Łuna 15 dotrze na Srebrny Glob, pobierze próbki księżycowego gruntu i wróci z nimi na Ziemię przed planowanym powrotem Amerykanów.

Obraz
© Domena publiczna Radziecki lądownik Łuna 15

Gdyby się udało, propagandowy wydźwięk załogowego lądowania na Księżycu zostałby potężnie osłabiony. Po co wysyłać ludzi, jeśli szybciej, taniej i bezpieczniej to samo mogą zrobić maszyny?

Nic dziwnego, że w NASA żywo interesują się przebiegiem radzieckiej misji.

Amerykanie jeszcze nie wiedzą, że nie mają się czego obawiać. Łuna 15 roztrzaska się o powierzchnię Księżyca. Uderzy w bazaltową równinę, zwaną Morzem Przesileń. I choć Rosjanie utajnią przebieg nieudanej misji, dla astronautów z Apollo 11 będzie to doskonała wiadomość. Już nic nie przyćmi ich sukcesu. O ile tylko wrócą bezpiecznie do domu.

Pierwszy posiłek

Wyprawa na Księżyc to w sumie ponad tydzień poza macierzystą planetą. 4 dni w jedną stronę, 4 dni w drugą. Przy trzech posiłkach dziennie daje to 24 racje żywnościowe na człowieka. 72 na całą załogę. Plus zapas na nieprzewidziane okoliczności.

Astronauci nie mogą narzekać na kosmiczne menu. Ich ostatnim posiłkiem na Ziemi był stek, jajka i kawa. W kosmosie przechodzą na żywność przygotowaną specjalnie na tę misję. To cud technologii.

Dzięki współpracy NASA z firmą Oregon Freeze Dry Foods posiłki są liofilizowane. Po zamrożeniu, pod obniżonym ciśnieniem usuwa się z nich wodę – nawet do 96 proc. Racje są lekkie i małe. A po dodaniu wody zmieniają się w pełnowartościowe jedzenie.

Najbardziej samotny człowiek świata

W misji bierze udział trzech astronautów. Plan zakłada, że na powierzchnię Księżyca dotrze tylko dwóch – Neil Armstrong i Buzz (a właściwie Edwin) Aldrin. Co z Michaelem Collinsem? Zadaniem pilota modułu dowodzenia jest krążenie wokół Księżyca. Choć centrum kontroli misji ma dla niego całą listę wypełniających czas zadań, najważniejsze z nich sprowadza się do czekania. A to nie jest proste.

Moduł dowodzenia okrąża Księżyc. Oznacza to, że regularnie chowa się za jego ciemną stronę. Komunikacja z Ziemią zostaje wówczas zerwana, a astronauta zostaje całkowicie sam. Ma świadomość, że w razie problemów jego koledzy zostaną na Srebrnym Globie. On nie będzie mógł w żaden sposób im pomóc. Będzie musiał wrócić na Ziemię sam.

Obraz
© Revell Moduł dowodzenia Columbia i lądownik Eagle - wizualizacja

- Nie przeczę, że towarzyszyło mi uczucie samotności. Ona była odczuwalna. Kontakt radiowy z Ziemią urywał się nagle, gdy wlatywałem za ciemną stronę Księżyca. Byłem wtedy sam, naprawdę sam, odizolowany od wszelkiego znanego życia. Byłem tylko ja - powie po latach Collins.

Samotne przemierzanie pustki skłania go również do ważnej refleksji. - Jestem pewny, że gdyby politycy tego świata mogli zobaczyć naszą planetę z takiej perspektywy, to ich poglądy całkowicie by się zmieniły. Tak ważne dla nas granice przestałyby być widoczne. Ciągłe spory utonęłyby w ciszy. Mała kulka obracałaby się dalej, ignorując swoje podziały.

Księżycowa komunia

Formalnie Amerykanie lecą na Srebrny Glob jako przedstawiciele całej ludzkości. Wszystkich ras i wyznań. Dlatego NASA wielokrotnie uczulała ich, by nie składali żadnych religijnych deklaracji. Agencja ma problem: została pozwana przez ateistkę Madalyn Murray O'Hair po tym, jak załoga Apollo 8 przeczytała na orbicie fragment Księgi Rodzaju.

Ale - już po wylądowaniu na Księżycu, chwilę przed przewidzianym na tę okoliczność posiłkiem, Buzz Aldrin poprosi Houston o chwilę ciszy.

- Mówi Psalmista: Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz? – Aldrin wyrecytował fragment psalmu.

Obraz
© NASA/domena publiczna Wnętrze kabiny statku kosmicznego

- Co tam chowasz, Buzz? – Neil Armstrong nie kryje zdziwienia, widząc kolegę wyciągającego ukryty pakunek. Aldrin przemycił na pokład… komunię.

Kawałeczek chleba i kilka kropel wina, przygotowanych specjalnie na tę okazję przez zaprzyjaźnionego pastora, Deana Woodruffa. Ten, widząc przerwę w transmisji, dobrze wie, co się dzieje. Wstrzymuje nawet pobłogosławienie swoich wiernych, prosząc zgromadzonych, by poczekali, aż komunię przyjmie jeszcze jeden, bardzo oddalony od reszty, parafianin.

Neil Armstrong też ma przy sobie mały, osobisty pakunek. W jego przypadku nie chodzi jednak o religię. Wraz z astronautą na Księżyc leci kawałeczek drewna ze śmigła i fragment skrzydła pierwszego samolotu braci Wright.

Wyluzuj, Neil!

Serce Armstronga bije jak oszalałe. Kto zaprojektował ten gówniany właz? Nikt nie przypuszczał, że najbardziej stresującym fragmentem misji księżycowej będzie nie start, nie powrót na Ziemię, nie pierwsze kroki na Księżycu, ale coś tak trywialnego, jak wygramolenie się z lądownika na drabinkę.

Armstrong ma powody do złości. Moduł lądownika był wielokrotnie przeprojektowywany. Jedna ze zmian dotyczyła wielkości włazu, który został zmniejszony. Nikt nie pomyślał jednak, by wraz z tą zmianą przeprojektować kształt plecaków, które astronauci musieli mieć na plecach podczas pobytu na Księżycu.

Obraz
© NASA/domena publiczna Wejście na tę drabinkę było dla astronautów najbardziej stresującym zadaniem podczas całej misji

Ten błąd ma poważne następstwa – przeciskanie się przez wąski właz, choć trenowane wcześniej do znudzenia, jest wyjątkowo niewygodne. To właśnie wówczas tętno astronautów osiąga maksymalny poziom podczas całej misji.

- To mały krok dla ludzkości, ale wielki dla ludzkości – do centrum kontroli misji docierają z powierzchni Księżyca słowa, które mają przejść do historii. Problem w tym, że są zupełnie bez sensu – w oryginalnym brzmieniu wydaje się, że Armstrong mówi „man” zamiast „a man”, co całkowicie wypacza ich znaczenie. Choć późniejsze transkrypcje przywracają wypowiedzi właściwy sens, pojawia się pytanie: czyżby najlepszy z najlepszych, Neil Armstrong, dał się ponieść emocjom?

– Mam nadzieję, że historia wybaczy mi zgubienie jednej sylaby – stwierdził później astronauta. Ale historia nie miała czego wybaczać. Wnikliwa analiza nagrania, dokonana przez ekspertów z firmy Control Bionics wykazuje, że Neil Armstrong powiedział na Księżycu dokładnie to, co miał powiedzieć.

Brakujące „a” zostało wypowiedziane, ale dźwięk nie dotarł na Ziemię z powodu niskiej jakości transmisji radiowej.

Naprawdę wyluzuj!

Po zejściu na powierzchnię Księżyca Neil Armstrong chwyta za kilka przypadkowych, leżących pod nogami kamieni i wrzuca je do małego woreczka. To na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu trzeba było szybko wracać na Ziemię – astronauci nie mogą przecież przylecieć z pustymi rękami.

Obraz
© NASA/domena publiczna Lądownik księżycowy Orzeł

Nic takiego nie następuje, ale misja napotyka na nieprzewidziane trudności. Ćwiczone aż do perfekcji czynności na Ziemi wydawały się proste. Na Księżycu, przy znacznie mniejszej grawitacji, wszystko staje się znacznie trudniejsze. Zabiera więcej czasu, którego upływ zaczyna wywierać denerwującą presję.

- Neil, Buzz! Uspokójcie się. Zwolnijcie – te słowa nigdy nie padły w oficjalnym zapisie komunikacji z centrum kontroli misji. Zostały jednak przekazane za pomocą ukrytego hasła. Ekipa z Houston ma podgląd czynności życiowych. Widzi rosnące tętno i zdenerwowanie. I musi zareagować, by skoncentrowani na wykonywaniu kolejnych zadań astronauci nie popełnili w pośpiechu krytycznego błędu.

Łatwo powiedzieć. Do tego ten cholerny przewód!

- Neil, uważaj, wchodzisz na kabel! – w słuchawkach rozbrzmiewa krzyk Buzza Aldrina. Przed misją wszystko było proste. Jak – nomen omen – drut. Łączy on lądownik z nagrywającą przebieg misji kamerą, umieszczoną po wylądowaniu jakieś 20 metrów od Orła.

Obraz
© NASA/domena publiczna W dolnej części zdjęcia widoczny feralny kabel, który utrudniał pracę astronautom

Problem w tym, że przewód, który na Ziemi układał się płasko, przy zmniejszonej grawitacji wygina się i unosi, tworząc pułapkę na astronautów. Pułapkę tym bardziej perfidną, że konstrukcja skafandrów i hełmów utrudnia patrzenie pod nogi.

Wracamy do domu

Podczas 21 godzin pobytu na Księżycu Neil i Buzz zbierają w sumie 22 kilogramy próbek. Montują również sejsmograf i laserowy odbłyśnik – to dzięki niemu NASA dokładnie określi odległość, dzielącą Ziemię od Księżyca.

Załoga przeprowadza także doświadczenie z chwytaniem wiatru słonecznego i umieszcza obok lądownika amerykańską flagę. Ponieważ jej stelaż nie wyprostuje się całkowicie, da do myślenia pokoleniom wyznawców spiskowej teorii dziejów, dopatrujących się w kształcie flagi „łopotania na wietrze”.

Flaga ma pecha. Nie dość, że nie wygląda idealnie, to już niebawem zostanie przewrócona przez odrzut silników lądownika, wyruszającego w drogę powrotną. Cztery godziny później lądownik zaczyna na księżycowej orbicie dokowanie do modułu dowodzenia. Czas na powrót do domu!

Kosmiczna zaraza

Misja dobiega końca, ale jej finał to jednocześnie najbardziej niebezpieczny moment. Z Ziemi trudno jest odlecieć, ale jeszcze trudniej wrócić. Nie wystarczy po prostu spaść z nieba – wtedy wracający obiekt czeka to, co spotyka większość niewielkich asteroidów, czyli spopielenie. Wszystko za sprawą atmosfery, która gęstnieje wraz z malejącą wysokością. A gęstniejąc, zwiększa tarcie lecących przez nią obiektów, które – o ile nie spłoną całkowicie – rozgrzewają się do czerwoności.

O tym, jak wiele przeszła kapsuła Apollo 11, dobitnie świadczą zdjęcia pokazujące jej wygląd w przestrzeni kosmicznej i już po wylądowaniu. A właściwie po wodowaniu, bo Amerykanie – w przeciwieństwie do Rosjan – preferują kończenie kosmicznych misji w wodzie.

Na powracających z Księżyca astronautów czeka solidny komitet powitalny. Lotniskowiec USS Hornet, śmigłowce, zespół płetwonurków… Ale astronauci nie mogą liczyć na ciepłe powitanie. Po otwarciu włazu do środka kapsuły wpadają specjalne kombinezony. Ich zadaniem jest całkowite odizolowanie astronautów od reszty świata.

Lekarze obawiają się kosmicznej zarazy. Gdyby na Księżycu były jakieś niebezpieczne, nieznane bakterie, skutki mogłyby okazać się katastrofalne. Rozwiązanie jest równie stare, jak historia epidemii: kwarantanna.

Obraz
© National Air and Space Museum Mobile Quarantine Facility - przyczepa kempingowa przebudowana na obiekt kwarantanny

Dlatego załoga Apollo 11 trafia do… przyczepy kempingowej. Na potrzeby misji NASA, kosztem 250 tys. dolarów, przygotowała cztery specjalne przyczepy - Mobile Quarantine Facility (MQF). Nowe miejsce odosobnienia astronautów zapewnia całkowitą izolację, oferując m.in. systemy filtrowania używanej przez nich wody i powietrza.

W sumie – licząc od początku misji – załogę Apollo 11 czeka niemal miesiąc we własnym gronie, daleko od rodzin, atrakcji, splendoru i społeczeństwa czekającego na nowych bohaterów ludzkości.

Epilog

– Przysięgnij na Biblię, że tam byłeś. Przysięgnij! – Bart Sibrel nie odstępuje Buzza Aldrina na krok. Ten pisarz i reżyser jest zarazem guru wyznawców teorii spiskowych. Chce udowodnić, że ani Aldrin, ani Armstrong nie postawili stopy na Srebrnym Globie. – Odejdź, daj mi spokój – Aldrin opędza się od natręta. Wreszcie nie wytrzymuje. Wali go w szczękę.

Nie ma zamiaru tolerować, gdy ktoś wyzywa go od kłamców, złodziei i tchórzy. Zwłaszcza tchórzy. Bo przecież o dawnych astronautach można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie sposób zarzucić im tchórzostwa.

Źródło artykułu:WP magazyn
kosmosapollo 11księżyc
Komentarze (704)