Wolność kocham i rozumiem, czyli do kogo należy Kosmos?
21 lipca 1969 roku cały świat z zapartym tchem obserwował, jak Neil Armstrong wykonuje na Księżycu legendarny, mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości. Niewielu zdawało sobie sprawę, że Neil właśnie dokonuje przestępstwa: narusza własność i dokonuje wtargnięcia na prywatny teren. A chwilę później kradnie, pobierając próbki księżycowego gruntu. Bo – o czym mało kto wówczas wiedział – Księżyc od dawna miał swoich właścicieli.
22.05.2017 15:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Do kogo należy Kosmos?
Apogeum kosmicznego wyścigu przypadło na drugą połowę lat 60., gdy – nie szczędząc kosztów - zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie intensywnie pracowali nad załogową misją na Księżyc. Doskonale wiemy, jak to się skończyło: lepszych Niemców zagarnęli po II wojnie Amerykanie, dzięki czemu w lutym 1969 rosyjska rakieta N1 efektownie eksplodowała po raz pierwszy (w późniejszych latach miała eksplodować jeszcze kilka razy).
Parę miesięcy później załoga Apollo 11 miała okazję mówić o małym kroku człowieka i wbijać w księżycowy regolit proporczyk z gwieździstym sztandarem.
Co istotne, choć gest ten przywodzi na myśl symbolikę związaną z czasem wielkich odkryć geograficznych, to jego wymowa była zupełnie inna. Wszystko za sprawą zawartego w 1967 roku międzynarodowego porozumienia – Traktatu o przestrzeni kosmicznej.
Kosmos jak Antarktyda
Ustalono w nim, że Kosmos to, mniej więcej, trochę większa Antarktyda. W śniegi wyprawiać może się każdy, kto ma dość odwagi i ciepłe kalesony, ale z wbijania flagi w lodowiec nic szczególnego nie wynika. Kontrolę nad całym obszarem sprawuje bowiem społeczność międzynarodowa, a Antarktyda z przyległościami jest wspólna, niezawłaszczalna i wolna od wykorzystania do celów militarnych.
Ta sama zasada dotyczyła misji Apollo i będzie dotyczyć misji na Marsa czy Europę – ktokolwiek dotrze tam pierwszy, zyska nieśmiertelną sławę kosmicznego pioniera, ale na karierę w stylu rzeźnika Azteków, Hermana Corteza raczej nie powinien liczyć. Choćby wystrzelał wszystkich Marsjan i wybił, jak bohater Dooma, całe zło, jakie zalęgło się na Fobosie, to – przynajmniej w zgodzie z ziemskim prawem - i tak nie założy tam własnego państwa ani nie podporządkuje tych terenów ziemskiej metropolii.
Dlatego właśnie Buzz Aldrin, choć umieścił na Księżycu amerykańską flagę, robił to w imieniu całej ludzkości. Problem polegał na tym, że – przynajmniej zdaniem niektórych – nie miał prawa tego zrobić.
Kopalnie na asteroidach
Kwestia kosmicznej własności staje się jednak coraz bardziej aktualna. Wszystko za sprawą coraz intensywniejszych przymiarek do wypraw międzyplanetarnych i kolonizacji innych planet, czego preludium będzie wyprawa na Marsa.
I choć wszystko da się rozwiązać odpowiednimi, międzynarodowymi porozumieniami, dzięki którym np. Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, choć faktycznie międzynarodowa, podlega kontroli amerykańskiej agencji NASA, to sprawy mogą się niebawem mocno skomplikować.
Wynika to z faktu, że coraz realniejsza staje się perspektywa pozyskiwania pozaziemskich surowców. Choć jeszcze w tej chwili wydaje się to dość fantastycznym pomysłem, to w perspektywie kilkudziesięciu lat może stać się realne. Może to oznaczać całkowitą zmianę układu sił – ważne surowce rzadkie na Ziemi bywają powszechne poza nią.
Nic zatem dziwnego, że choćby Japonia – państwo bogate w technologię i wiedzę, ale ubogie w surowce – konsekwentnie rozwija program pobierania próbek z asteroidów. Sektor związany z kosmicznym górnictwem rośnie obecnie w tempie, którego mogłaby się powstydzić bańka internetowa z przełomu wieków, a własne projekty badawcze uruchamiają wszyscy, którzy mogą, nie wyłączając polskiego koncernu KGHM. W takim kontekście nie powinno dziwić, że spory o kosmiczną własność nie są niczym niezwykłym. Co więcej, mają bardzo długą historię.
Kto jest właścicielem Księżyca?
Wszystko za sprawą prostego faktu, że np. Księżyc miał już niejednego właściciela. Pierwszym, o którym wiadomo, że interesowało go zagarnięcie Srebrnego Globu, był bowiem sam Aleksander Macedoński. Dzielny wojownik był jednak praktykiem i doskonale rozumiał, że nasz naturalny satelita jest poza zasięgiem jego hoplitów, rydwanów i reszty zbieraniny, z którą opanował cały znany świat. Dlatego gdy jego mentor, Anaksarchos z Abdery, uświadomił mu rozległość wszechświata, Aleksander miał wpaść w rozpacz spowodowaną świadomością, że nigdy nie zdoła go podbić.
Mniej skrupułów miał pruski władca, Fryderyk Wielki, który szukając odpowiedniej nagrody dla swojego nadwornego lekarza, postanowił nadać mu prawo do Srebrnego Globu. No cóż, równie dobrze mógłby mu obiecać Niderlandy.
W czasach nieco nam bliższych swoje kosmiczne pretensje zgłaszali zazwyczaj różni hochsztaplerzy, którzy wietrząc luki w prawie mieli nadzieję na szybką poprawę losu za sprawą pozaziemskich włości. Sądy wykazywały się jednak rozsądkiem i za każdym razem sprowadzały uzurpatorów – nomen omen – na ziemię. Spotkało to choćby Deana Lindsaya, który w latach 30. usiłował przekonać sąd, że ma prawo do całego Układu Słonecznego z wyłączeniem Ziemi, Księżyca i Saturna.
Handel kosmicznymi działkami
Zaledwie kilka lat temu inny ambitny typ, Sylvio Langvein, walczył przed kanadyjskim sądem o prawo do kolekcjonowania planet, a na początku lat 80. XX wieku Dennis Hope stwierdził, że znalazł w traktacie o przestrzeni kosmiczne lukę, dzięki której stał się posiadaczem jasnej strony Księżyca.
To wystarczyło, by uruchomić Ambasadę Księżycową i rozpocząć lukratywny handel księżycowym gruntem, na który – według samego Hope’a – znalazło się już ponad 3 mln chętnych. Warto zauważyć, że księżyc wyprzedawany jest wyjątkowo tanio, bo po zaledwie 20 dolarów za akr (około 40 arów, nieco ponad 4000 metrów kwadratowych). Księżycowe działki rozdawał również przed laty w Polsce producent napoju Frugo.
Warto zauważyć, że ambicje Deninsa Hope’a sięgają znacznie dalej – jako właściciel Księżyca zdążył już wystawić kosmicznym mocarstwom rachunki za zaśmiecanie przestrzeni kosmicznej.
Co istotne, zwariowane pomysły miewają również niektórzy politycy, jak choćby dwoje amerykańskich kongresmenów (Eddie Bernice Johnson i Donna Edwards – niech ich imiona będą wyśmiewane przez wieki), którzy chcieli zrobić na Księżycu kolejny, amerykański park narodowy.
Celestia – kosmiczne państwo
Wszystkie te pomysły i przedsięwzięcia bledną jednak przy projekcie o nazwie Celestia. To powołana na początku lat 40. tzw. mikronacja. Nazwą tą określa się samozwańcze państwo, które, choć zazwyczaj nie jest uznawane przez społeczność międzynarodową, to – jak choćby słynna Sealandia, Molossia czy Ladonia, tocząca od lat wojnę ze Szwecją, USA i San Marino – bywają tolerowane jako element lokalnego folkloru czy atrakcja turystyczna.
W przypadku Celestii trudno mówić o lokalności, bowiem terytorium tego państwa obejmuje cały Wszechświat. Założyciel Celestii, James Thomas Mangan, protestował z tego powodu przeciwko eksploracji Kosmosu, którą uznaje za wtargnięcie obcych państw na niezależne terytorium, domagając się przy okazji kontroli paszportowej dla astronautów.
Łowcy satelitów i bojowe statki kosmiczne
Zostawmy jednak na boku wszelkich – nawet najbardziej barwnych – ekscentryków, uzurpatorów i zwykłych naciągaczy. Wspominając o wyścigu o kosmiczne zasoby trudno nie odnieść się do kolejnego zagadnienia. Jest nim fakt, że wszelkie umowy są zazwyczaj respektowane tak długo, jak długo umawiające się strony mają możliwość rozliczania partnerów z dotrzymywania ustaleń.
Nic zatem dziwnego, że od dziesięcioleci, choć nieco w cieniu, rozwija się również sektor kosmicznych zbrojeń. Dość wspomnieć, że pierwszy sensowny projekt kosmicznego wahadłowca, od którego wywodzą się wszystkie późniejsze i aktualne konstrukcje, powstał jeszcze w czasie drugiej wojny światowej na niemieckich deskach kreślarskich. Jak nietrudno zgadnąć Silbervogel miał być po prostu kolejnym hitlerowskim bombowcem. Tyle, że latającym bardzo wysoko, bardzo szybko i bardzo daleko.
To dziedzictwo widać w kolejnych projektach, jak amerykański, nigdy niezbudowany wahadłowiec Dynasoar, radziecki wahadłowiec Buran czy najszerzej znane amerykańskie wahadłowce STS. Powstały także maszyny, które miały je zwalczać, jak radziecki kosmiczny myśliwiec MiG-105, którego zarastające trawą resztki wciąż jeszcze można podziwiać w Centralnym Muzeum Sił Lotniczych Federacji Rosyjskiej w Monino.
Powstały również wojskowe statki kosmiczne, jak choćby rosyjski Ałmaz. To właśnie z pokładu Ałmaza-2 przeprowadzono prawdopodobnie pierwsze w historii próbne strzelania z działka(23-milimetrowe działko lotnicze NR-23) w przestrzeni kosmicznej, choć – co warto zauważyć – niektóre źródła zaprzeczają próbom na orbicie twierdząc, że działko znalazło się jedynie w prezentowanej na ziemi makiecie stacji.
Kosmiczny arsenał
Co więcej, gdy Amerykanie przenieśli wyścig zbrojeń na orbitę i rozpoczęli program zbrojeniowy, nazywany – początkowo szyderczo – gwiezdnymi wojnami, Rosjanie odpowiedzieli na niego projektem bojowych stacji kosmicznych Polus, zdolnych do polowania na amerykańskie satelity.
Obecnie każdy z liczących się uczestników kosmicznego wyścigu rozwija własne metody zwalczania obiektów w kosmosie. Arsenał środków jest bogaty. Całkiem niedawno wiele obaw i kontrowersji wzbudził chiński satelita Shiyan-7 (SY-7), który robotycznym ramieniem przechwycił na orbicie innego, miniaturowego satelitę.
Od lat rozwijane są również bardziej konwencjonalne metody –już w latach 80. Amerykanie opracowali antysatelitarną rakietę ASM-135 ASAT, a Rosjanie zaprojektowali swojego MiG-a 31 również w wersji niszczyciela satelitów. W czasach nieco nam bliższych udaną próbę zestrzelenie satelity przeprowadziły także Chiny i – ponownie, tym razem w ramach testu rakiety RIM-161 Standard Missile – Stany Zjednoczone.
Pióro silniejsze od miecza? Oby!
Wyścig po kosmiczne surowce zapowiada się zatem nader ciekawie – z jednej strony pod względem technologicznym, a z drugiej z uwagi na środki, jakimi jego uczestnicy mają zamiar bronić swoich roszczeń daleko poza Ziemią.
Gdy dodamy do tego wizje wielkich kolonizacji, snute choćby przez Stephena Hawkinga czy Elona Muska, przyszłość kosmicznej rywalizacji zapowiada się arcyciekawie – również ze względu na to, jak społeczność międzynarodowa będzie rozwiązywać nieuniknione przy takich okazjach różnice interesów.
Miejmy nadzieję, że każdą z nich uda się rozwiązać w drodze negocjacji, a orbitalne arsenały pozostaną ciekawą, ale nigdy niewykorzystaną metodą argumentacji, do kogo należy kosmiczna własność.