Sześć minut na decyzję o zagładzie świata. Prezydent USA podejmuje ją sam
"Mój przycisk jest silniejszy. I działa" – stwierdził w 2018 roku ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump. Odniósł się w ten sposób do pogróżek prezydenta Korei Północnej, straszącego USA atomowym atakiem. W rzeczywistości atomowy czerwony przycisk nie istnieje, choć funkcjonuje powszechnie w roli skrótu myślowego jako narzędzie rozpoczynające wymianę nuklearnych ciosów. Jak w każdym micie, również i w tym tkwi jednak ziarno prawdy.
05.11.2024 13:47
Czerwony przycisk, którego wciśnięcie przez przywódcę atomowego mocarstwa rozpoczyna globalny konflikt nuklearny, to jeden z popularnych mitów popkultury. Wizja zagłady świata, zainicjowanej ruchem palca przemawia do wyobraźni, ale – przynajmniej w przypadku Stanów Zjednoczonych – jest zupełnie nieprawdziwa.
Biurko z czerwonym przyciskiem
Amerykańscy prezydenci pracują przy wyjątkowym meblu. Dębowe biurko Resolute zostało wykonane z drewna pochodzącego ze statku o tej samej nazwie. Brytyjska jednostka, płynąca w połowie XIX wieku z arktyczną misją ratunkową, została uwięziona wśród lodów. Po latach odnalazł ją amerykański wielorybnik, a odholowany do portu statek został na koszt USA wyremontowany i zwrócony Wielkiej Brytanii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jak (czy) technologia wpływa na relacje międzyludzkie? - Historie Jutra napędza PLAY #1
Zobacz także: Czy to sprzęt NATO, czy rosyjski?
Gdy po latach Resolute zakończył służbę pod brytyjską banderą, królowa Wiktoria kazała z jego drewna wykonać cztery biurka. Jedno z nich podarowała prezydentowi Rutherfordowi Hayesowi. Umieszczono na nim tabliczkę: "Biurko wykonane z drewna okrętu zostało ofiarowane przez królową Wielkiej Brytanii prezydentowi Stanów Zjednoczonych dla upamiętnienia szlachetnego i życzliwego gestu, jakim było zwrócenie Resolute".
To właśnie biurko stoi do dzisiaj w Białym Domu pośrodku Gabinetu Owalnego. Na jego blacie przez lata znajdowała się niewielka, drewniana skrzyneczka z czerwonym przyciskiem.
W czasie prezydentury Trumpa przycisk miał służyć do zamawiania dietetycznej coli, ale korzystali z niego również poprzedni prezydenci do wzywania obsługi – przycisk widać na biurku prezydenta Obamy i Busha, który wprowadził ten element prezydenckiego wyposażenia. Joe Biden nie podtrzymał tradycji – w czasie jego kadencji przycisk zniknął z blatu Resolute.
Jednoosobowa odpowiedzialność
W żaden sposób nie wpłynęło to jednak na możliwości amerykańskiego prezydenta w kwestii samodzielnego podjęcia decyzji o zniszczeniu świata. Stany Zjednoczone są w tej kwestii wyjątkowe.
Gdy prezydent Rosji do zainicjowania ataku atomowego potrzebuje walizki z systemem łączności Czeget i współpracy ministra obrony albo szefa sztabu generalnego (albo – według części źródeł – obu spośród nich), prezydent Stanów Zjednoczonych podejmuje decyzję jednoosobowo, choć - teoretycznie - powinien wcześniej zasięgnąć opinii doradców.
Los świata zależy od decyzji i oceny sytuacji jednej osoby, która – wygrywając wybory – zaczyna dźwigać na swoich barkach odpowiedzialność związaną z ewentualnym wydaniem rozkazu wykonania ataku atomowego.
Sześć minut na decyzję
Szczegółowo przedstawia to zdobywczyni Pulitzera Annie Jacobsen w wydanej niedawno w Polsce książce "Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz".
Jak wynika ze zdobytych przez nią informacji, okienko czasowe, w czasie którego musi zapaść decyzja o uruchomieniu amerykańskiego arsenału jądrowego, to zaledwie sześć minut. Tyle czasu ma amerykański prezydent na ocenę sytuacji i podjęcie decyzji o wystrzeleniu rakiet.
Jak rozpocząć atomową zagładę?
Za uruchomienie amerykańskiej broni jądrowej odpowiada jednak nie mityczny czerwony przycisk, ale "futbolówka". Nazwą tą określa się czarną walizkę, którą prezydent zawsze ma przy sobie (nosi ją jeden z towarzyszących prezydentowi oficerów).
Walizka – podobnie jak w przypadku rosyjskiego systemu Czeget – mieści środki łączności i kilka dokumentów, zawierających scenariusze ataku atomowego. Zadaniem prezydenta jest wybranie jednego z nich i potwierdzenie tożsamości za pomocą prezydenckiej karty kodów.
Tożsamość – ale nie sam rozkaz ataku – jest weryfikowana dwustopniowo, przez odpowiedzialnego za to oficera i zdalnie przez Sekretarza Obrony. Weryfikowane jest jedynie to, czy osoba wydająca rozkaz faktycznie jest prezydentem i autentyczność kodów startowych, a przekazywanie rozkazu przez łańcuch dowodzenia ma odbywać się automatycznie.
Skąd wiadomo, że prezydent nie zwariował?
Ta jednoosobowa odpowiedzialność za wojnę atomową, a w praktyce zagładę świata, wywołała kilka lat temu dyskusję w amerykańskim Senacie. Poruszano wówczas kwestię słabości zabezpieczeń: jeśli prezydent zechce zniszczyć świat z irracjonalnego powodu, nie ma procedur ani umocowanych w prawie sposobów, aby go powstrzymać.
Wątpliwości pojawiły się nie po raz pierwszy – w 1975 roku podczas szkolenia z procedury rozpoczęcia ataku atomowego major Harold Hering zapytał: "Skąd mogę wiedzieć, że otrzymany przeze mnie rozkaz odpalenia moich rakiet pochodzi od prezydenta o zdrowych zmysłach?".
Zamiast odpowiedzi major otrzymał natychmiastowe zwolnienie ze służby. Uzasadnieniem było "niewykazanie się pożądanymi cechami przywódczymi" i oświadczenie wojska, że wiedza, czy rozkaz został wydany zgodnie z prawem, wykracza poza kompetencje oficera, który ma rozkaz wykonać.
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski