Śmietniki historii. Jak kręcimy sznur na polskie wynalazki© UJ

Śmietniki historii. Jak kręcimy sznur na polskie wynalazki

Grzegorz Burtan
15 marca 2019

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Podobno piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Ale nie tylko. Łatwo się w nim też potknąć o wynalazki polskich naukowców. Budzą zachwyt, są potrzebne, ale na końcu pada słowo „kasa”. I wtedy lądują na śmietniku historii.

Jak to jest, gdy coś jest tak blisko, a jednak tak daleko? Mówi się, że bezradność jest jednym z najgorszych stanów – niby możesz wyciągnąć rękę po coś, ale nie sięgasz.

Prof. Paweł Moskal z Uniwersytetu Jagiellońskiego doskonale zna to uczucie – niby ma 10 mln zł, a nie może z nic skorzystać.

Moskal pesymista wzdycha: - Pierwsze patenty zgłosiłem w 2009 roku. Od tego czasu próbujemy coś zorganizować. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju przyznało nam grant w 2014 roku. 10 mln zł, których nie możemy wziąć.
Profesor UJ wraz ze swoim zespołem rozwija na wydziale fizyki nową technologię – tomografy PET. Rozwijałby szybciej, gdyby te 10 mln zł miał w ręce. Ale żeby z nich skorzystać, potrzebuje dodatkowych 3,5 mln zł wkładu własnego. W praktyce od prywatnych inwestorów. Więc czas mija, a polskich tomografów PET nie ma.

Moskal optymista nie zraża się. Kreśli przyszłość: - Mogłyby zastąpić te klasyczne tomografy, być tańsze i bardziej uniwersalne. Byłoby świetnie, gdyby teraz nasze tomografy były używane w szpitalach!

I znów odzywa się pesymista: - Tylko te 3,5 mln zł…

Aplikuje sobie szybko „kroplówkę” optymizmu: - Od liceum, co było jakieś 35 lat temu, wiedziałem, że zajmę się nauką. Ten tomograf to dzieło życia.

Profesor Moskal cierpi na rozdwojenie jaźni, a tymczasem grupa naukowców z Uniwersytetów w Kalifornii i Pensylwanii już wie: wymyślili podobny tomograf, a więc jest sukces. Bo ktoś na pewno się zgłosi. Są przekonani, że długo czekać nie będzie trzeba. Co tam zresztą przekonani, to pewność.

Zastrzyk z radioaktywnej glukozy

Nieco wiedzy technicznej. Działanie klasycznego tomografu oparte jest na kryształach rejestrujących promieniowanie. Są drogie i mają szerokość obrazowania na poziomie kilkunastu centymetrów. Żeby wykonać nimi zdjęcie całego ciała potrzeba kilkunastu sesji. Zarejestrują wnętrze pacjenta i kształt jego organów.

Tomografy PET działają w oparciu o polimer organiczny. Dużo tańszy. Profesor nazywa go plastikiem – w końcu to także tworzywo sztuczne.

Takich tomografów jest na świecie mało. Dają możliwość nie tylko zobrazowania kształtu organów, ale także i ich działania.
Wystarczy zjeść cukier. Precyzyjnie: przyjąć zastrzyk z radioaktywnej glukozy. Brzmi groźnie, ale dawka jest mniejsza, niż roczna średnia dawka naturalnego promieniowania dla człowieka.

Dzięki temu można sprawdzić, jak cukier metabolizuje się w poszczególnych partiach ciała. A ponieważ komórki nowotworowe metabolizują go od 10 do 20 razy szybciej, lekarz jest w stanie wykryć potencjalne ogniska nowotworów, nawet jeśli nie widać jeszcze zniekształceń na organach.

Dodatkowym atutem tomografu prof. Moskala i spółki jest mobilność. Prototyp powstał z plastiku i ma możliwość składania go z lekkich przenośnych modułów, niczym z klocków Lego. Można go zabrać w każde miejsce i dostosować do pacjentów o różnym wzroście czy wadze. Takich możliwości nie ma żaden tomograf na świecie.

Moskal optymista: - Przez lata sądzono, że to niewykonalne z powodu zbyt małej wydajności. Nasza metoda rekompensuje słabszą wydajność przez znacznie większe pole widzenie i wykorzystanie kilku warstw. Tą technologią można zrobić tomograf na całe ciało człowieka w kosztach mniejszych, niż te obecne o 20-centymetrowym polu obrazowania, w których korzysta się z kryształów. Takie skanowanie otworzyłoby przed medycyna nowe możliwości. Miałoby się porównanie działania różnych organów w tym samym czasie. Można byłoby też sprawdzać, jak działają leki i jak organizm je zużywa. Nie tylko na obrazie. Również na filmie.

Zobacz prototyp tomografu PET z UJ:

Amerykańsko-chiński sojusz

General Electric, Siemens, Philips. To konkurencja naukowców z UJ. Polacy mogliby walczyć z tymi gigantami, bo nasza idea jest nowa. Tyle że 10 mln zł z NCBR (tych, które są tak blisko, a tak daleko) to i tak za mało. A polscy bogacze nie są skorzy do inwestowania w naukę. Boją się ryzyka.

Tymczasem do grupy naukowców z Kalifornii zgłasza się firma United Imiging z Chin, zainteresowana ich tomografami. Chińczycy przysyłają do Kalifornii kilkudziesięciu swoich inżynierów. Projekt nabiera tempa.

A Moskal pesymista powtarza: - Jest sporo funduszy inwestycyjnych, ale one zainwestują maksymalnie około 1 mln złotych. Dla prywatnych firm takich jak np. GE nie jesteśmy partnerami do wspólnego rozwinięcia technologii, bo oferujemy rozwiązanie tańsze, a to nie jest w ich interesie. Oni chcą przede wszystkim na tym zarobić.

Moskal w „różowych okularach” nadal jednak walczy. Ma już zbudowany – tylko z własnych środków – trzeci prototyp. I łup „maruda” przypomina mu, że „prace dalej ruszyć nie mogą”.

- No dobrze, ale przecież jakoś można wydobyć te miliony z NCBR! – oponuję.

- Nasz system jest skonstruowany tak, jakbyśmy już byli krajem Europy zachodniej albo USA. A do tego jeszcze daleka droga – odpowiada naukowiec. – Przypomina, że najpierw musiałbym mieć 3,5 mln zł.

Prof. Moskal się więc miota, a Amerykanie z Chińczykami rozwijają współpracę. Ci pierwsi już dostali rządowy grant – w przeliczeniu na złotówki to 60 mln. 17 razy tyle, ile potrzeba zespołowi z UJ. Mało tego, Chińczycy dorzucili jeszcze więcej, choć nie zdradzają dokładnie, ile.

Geniusz, który nie miał na rehabilitację

W walce z wiatrakami prof. Paweł Moskal nie jest osamotniony. Chyba najbardziej znaną historią naukowca, któremu się nie powiodło, jest ta inżyniera Jacka Karpińskiego. W latach 70. opracował mikrokomputer K-202. Innowacyjność się nie spodobała - Karpińskiego odsunięto od kierowania Zakładem Mikrokomputerów przy przedsiębiorstwie MERA. Zamiast K-202 postawiono na przestarzały system RIAD. Miał jakieś zalety? Dwie - wdrożono go we wszystkich krajach RWPG i był znacznie tańszy.

Karpiński wyemigrował do Szwajcarii, gdzie stworzył m.in. robota sterowanego głosem oraz Pen-Readera – skaner wraz z oprogramowaniem do wczytywania i czytania tekstu po jednej linijce. Do Polski Karpiński wrócił w latach 90. doradzał Leszkowi Balcerowiczowi i Andrzejowi Olechowskiemu w kwestiach informatyki, gdy ci byli ministrami. Produkował też kasy fiskalne.

Mimo to cały czas borykał się z problemami finansowymi. Pułapka uaktywniała się, gdy chciał wprowadzić swoje wynalazki na rynek. Fakt, lubił za to winić siły zewnętrzne – banki, spiski, sabotaż.

"Ponieważ mam trudności z poruszaniem się, to muszę mieć rehabilitację. Masaże powinny kosztować 800 złotych miesięcznie. Na co nie mam. Czyli muszę dorobić. Dorabiam w ten sposób, że projektuję witryny internetowe. Głupia robota, ale parę złotych można zarobić" – wspominał przed śmiercią w wieku 82 lat. Naukowiec, okrzyknięty geniuszem, zmarł w 2010 roku.

Obraz
© UJ / Prototyp tomografu prof. Moskala

Grafen - bohater narodowy

O Pawle Moskalu i Jacku Karpińskim - i ich wynalazkach - wielu ludzi pewnie nie słyszało. Inaczej jest w przypadku grafenu - to prawdopodobnie najbardziej znana historią nieudanego naukowego odkrycia nad Wisłą. To materiał wytrzymały, lekki, dobrze przewodzący.

W 2012 roku polskie media ogłosiły: „Jesteśmy coraz bliżej supernowoczesnego grafenu w przemyśle. Zajmie się tym konsorcjum firm, uczelni i instytutów naukowych. Będziemy produkować materiał przyszłości”.
Grafen na jakiś czas stał się symbolem polskiego rozwoju.

Obraz
© WP.PL / Doktor Włodzimierz Strupiński | Bolesław Breczko

Ojcem polskiego grafenu był dr Włodzimierz Strupiński. Miały być miliony dla Polski i polskich firm, a grafen miał podbić świat.

- Kolejka naukowców z całego świata do naszego grafenu wszystkich rodzajów była zawsze bardzo długa, zarówno w ramach realizowanych projektów europejskich, jak i innych kontaktów badawczych. Nie byliśmy w stanie wszystkich obsłużyć. Natomiast kwestia sprzedaży komercyjnej i jej efektywności to już zupełnie inny temat na oddzielną dyskusję – wspominał w 2017 roku dr Włodzimierz Strupiński, gdy… zwalniano go z Instytutu Technologii Materiałów Elektronicznych, w którym pracował nad grafenem.

Strupiński w rozmowie z WP Tech opowiadał wtedy, że po zwolnieniu dostaje bardzo dużo ofert. Siedem z nich rozważał poważnie. Zapytany o to, ile z nich jest spoza Polski, odparł krótko: - Większość.

Naukowiec w końcu wybrał Politechnikę Warszawską, a o grafenie głośno zrobiło się znowu miesiąc temu. Okazało się, że Nano Carbon, jedna z polskich firm mających wytwarzać i sprzedawać grafen, cienko przędzie. Teraz sprzedaje część swoich maszyn, w tym podstawowe narzędzia do badania jakości wyprodukowanego grafenu.
Leniwe uniwersytety

- Problem komercjalizacji nauki będzie istniał w Polsce jeszcze długo. Uniwersytety są zbyt zachowawcze i mają inne cele niż naukowcy planujący komercjalizację. W Polsce dla uczelni końcem badań jest publikacja naukowa lub habilitacja – ocenia Jan J. Zygmuntowski, prezes Fundacji Instrat. - Badania wdrożeniowe, prototypowanie – to pochłania dodatkowe fundusze, które zazwyczaj nie są wydzielone. I nie szkodzi, że mamy infrastrukturę z funduszy unijnych. Ona nie jest wykorzystywana do dalszych badań. To zbyt ryzykowne, a uczelnie wyższe z braku środków próbują przerzucić ryzyko komercjalizacji prototypów na prywatne podmioty. A one tego nie robią, bo nie będą inwestować w niesprawdzoną technologię – podkreśla.

Dobrym przykładem innej praktyki jest Wielka Brytania. W Cambridge istnieje specjalna jednostka do komercjalizacji nauki. Tam wybiera się naukowców, którzy mogą rozwijać swoje pomysły dalej i oferuje się im wsparcie. Kiedy spółka, którą założą w ramach tej instytucji, zaczyna przynosić zyski, to Cambridge również zarabia, bo posiada kilkanaście procent udziałów. Ale nie po to, by wywierać wpływ na badaczy. Tylko po to, by inwestycja w nich zwróciła się uczelni.

- Konstytucja dla nauki czy reforma ministra Gowina miała teoretycznie pomóc między innymi przez zniesienie opodatkowania podatkiem dochodowym własności intelektualnej i przemysłowej czy możliwość odliczenia kosztów na działalność badawczą i rozwojową – wylicza Zygmuntowski - To dobry krok, ale ulgi dla biznesu mają mniejsze znaczenie niż nowe narzędzia dla świata nauki. W tym momencie innowacyjność, a właściwie wprowadzanie jej w życie, nie jest mocną stroną polskiej nauki – konkluduje ekspert.

Obraz
© UJ / Prototyp tomografu

Gdzie ci bogacze?

Wróćmy jeszcze raz do tomografu PET.

Chińczycy i Amerykanami za wspólne miliony zdążyli już zbudować bardzo podobny tomograf. A prof. Paweł Moskal przyznaje, że coraz częściej myśli o zagranicznym inwestorze. W końcu na pieniądze czeka już pięć 5 lat.
Moskal pesymista konkluduje: - Mamy międzynarodowe patenty, ale w Polsce nie podejmuje się ryzyka finansowania projektów, które mogą się nie udać. Instytucje finansujące przerzucają to ryzyko na wykonawców. A rozwój technologii jest nierozerwalny z ryzykiem i musi się brać pod uwagę możliwość porażki. Coraz bardziej tracę nadzieję, że uda się zrealizować ten projekt.

Tym razem Moskal optymista milczy.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (313)