Minister Mariusz Błaszczak© PAP | Łukasz Gagulski

Rekordowe zakupy MON. Polski sen o potędze we mgle domysłów

Łukasz Michalik
2 grudnia 2022

Po ataku Rosji na Ukrainę potrzeba rozbudowy i wzmocnienia polskiej armii nie podlega dyskusji. Ocena zasadności podejmowanych decyzji i związanych z nimi wydatków powinna się jednak odbywać ponad politycznymi podziałami. A tak się nie dzieje.

Na dobrą sprawę nie wiadomo nawet, co ostatecznie przesądza o wydaniu astronomicznych 800 mld złotych przeznaczonych dla naszych sił zbrojnych. Zapewnienia szefa MON, że "dążymy do tego, żeby polskie siły lądowe były najsilniejsze w Europie", to w demokratycznym państwie zdecydowanie za mało.

Rosjanie nad Wisłą, czyli jak odeprzeć agresora

Polska armia w rozsypce: rozgromione lotnictwo, zatopione okręty i rozbite oddziały lądowe. Taki był rezultat ćwiczeń sztabowych Zima-20, w których dwa lata temu wzięli udział najwyżsi dowódcy Wojska Polskiego. Były one rodzajem gry wojennej z wykorzystaniem m.in. certyfikowanego przez NATO systemu symulacyjnego JTLS (Joint Theatre Level Simulation).

– Przetestowano procedury dotyczące strategicznej obrony kraju, jakie zostały wprowadzone m.in. w systemie kierowania i dowodzenia siłami zbrojnymi czy Strategii Bezpieczeństwa Narodowego w ciągu ostatnich kilku lat – mówił na gorąco Andrzej Duda. Prezydent nie wiedział jeszcze, że informacje o przebiegu ćwiczeń przedostaną się do mediów.

Jak na początku 2021 roku informował "Super Express", polska armia, której na dodatek wirtualnie przydzielono wówczas nawet sprzęt zamówiony (planowano wtedy zakup m.in. 20 wyrzutni HIMARS, dwóch baterii Patriot i samolotów F-35), ale jeszcze niedostarczony, w ciągu kilku dni została rozgromiona.

Kluczowe bataliony straciły nawet 80 proc. ludzi i sprzętu, a po pięciu dniach symulowanych walk agresor ze wschodu stał na linii Wisły i kontrolował połowę kraju, którego nie było jak i czym odbijać.

Zima-20 była przedstawiana jako największe tego typu ćwiczenia od 1989 roku, ale podobne gry wojenne nasi wojskowi prowadzili już wcześniej.

Scenariuszem, w którym to my rozgromiliśmy napastnika, okazał się ten przetestowany podczas innych ćwiczeń. Były wiceszef MON Tomasz Szatkowski, obecnie ambasador RP przy NATO, określił go "wariantem mansteinowskim" [od nazwiska niemieckiego feldmarszałka z czasów II wojny, Ericha von Mansteina - red.]. Autorem tego scenariusza był – znajdujący się obecnie w stanie spoczynku – gen. Mirosław Różański.

"Zwycięski" wariant polegał na zgrupowaniu głównych sił na zachodzie kraju, rozpoznanie atakującego przeciwnika i przeprowadzenie silnego kontruderzenia pancerną pięścią w postaci 11. Dywizji Kawalerii Pancernej, wyposażonej w czołgi Leopard 2, najwartościowsze wówczas w polskiej armii.

Choć plan przyniósł zakładany skutek, zdecydowanie nie spodobał się politykom PiS. Obecnie rządzący krytykowali głównie oddanie połowy Polski bez walki. Z kolei ich oponenci wskazywali, że obrona wzdłuż granicy - postulowana alternatywnie - przypomina deklaracje "nie oddamy ani guzika" marszałka Śmigłego-Rydza. Przypominali, że jego plan bitwy granicznej w 1939 roku zakończył się klęską.

Z dzisiejszej perspektywy, gdy mamy w pamięci makabryczne obrazy z Buczy czy Irpienia, "zwycięski" scenariusz może budzić zrozumiałe obawy mieszkańców wschodniej części Polski. Nie ma powodów, by sądzić, że zbrodnie popełniane przez Rosjan w Ukrainie nie zostałyby powtórzone w polskich wsiach i miastach.

Minister Mariusz Błaszczak i zwierzchnik Sił Zbrojnych RP, prezydent Andrzej Duda, obserwują ćwiczenia Anakonda 20
Minister Mariusz Błaszczak i zwierzchnik Sił Zbrojnych RP, prezydent Andrzej Duda, obserwują ćwiczenia Anakonda 20© East News | Wojciech Stróżyk

Ten sam tort dzielony na więcej kawałków

Próbą rozwiązania problemu okazało się powołanie w siłach lądowych kolejnej, czwartej dywizji, z siedzibą w Siedlcach i rejonem odpowiedzialności sięgającym od Obwodu Kaliningradzkiego po Bieszczady.

– To nie jest etap finalny. Uważam, że cztery dywizje wojsk operacyjnych to wciąż za mało – tak utworzenie nowego związku taktycznego komentował w 2018 roku szef MON, Mariusz Błaszczak.

Decyzja spotkała się początkowo z bardzo silną krytyką: nowy, wielki związek taktyczny miał powstawać w znacznej mierze kosztem pozostałych, wysysając z nich najcenniejsze zasoby ludzi i sprzętu.

Sztandarowym i wielokrotnie krytykowanym przykładem takich działań było przeniesienie dwóch batalionów czołgów Leopard 2 z Żagania do Wesołej pod Warszawą. Warto zaznaczyć, że krytyka nie była jednogłośna – przeniesienia Leopardów na wschód bronił m.in. gen. Bogusław Samol, dowódca Wielonarodowego Korpusu Północny-Wschód w latach 2012-2015.

Niezależnie od tego wzmacnianie armii przypominało dzielenie tego samego tortu na więcej kawałków i udawanie, że zaspokoimy w ten sposób więcej apetytów.

Wszystko zmieniło się wraz z zaognieniem sytuacji na wschodzie. Wywiadowcze sygnały o przygotowaniach Rosji do wojny musiały pojawić się już na początku 2021 roku.

Początek zakupowej gorączki, w jaką wpadł MON od wiosny ubiegłego roku, pozwala mniej więcej wyznaczyć czas, gdy – zapewne nie bez pomocy sojuszników dysponujących większymi możliwościami rozpoznania – decydenci zrozumieli, że Putin jest gotowy rozpętać wojnę.

Od tamtego czasu jesteśmy świadkami bezprecedensowych w ostatnim 30-leciu działań, których celem jest próba odbudowy potencjału polskiej armii. Aktualny obóz rządzący może pochwalić się faktycznym sukcesem – od 2015 do 2021 roku liczba żołnierzy zawodowych wzrosła z 96 do 113 tys.

Problem w tym, że od roku są nieznaczne, ale jednak spadki wśród żołnierzy zawodowych. Wzrosty widzimy za to w dokumentach, bo do puli doliczono 3,7 tys. studentów wojskowych uczelni. Realnym wzmocnieniem są także ochotnicy, rekrutowani do dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej – od wprowadzenia takiej formuły służby w kwietniu 2022 roku wojsko przeszkoliło lub szkoli ok. 10 tys. ochotników.

Ale nawet jeśli pominiemy realność mitycznej 300 tys. armii, postulowanej przez Jarosława Kaczyńskiego, techniczna modernizacja polskiego wojska okazuje się studnią bez dna, która jest w stanie pochłonąć dowolnie wielką górę pieniędzy.

Pieniądze dla zagranicy

Trudno inaczej określić około 700-800 mld złotych, które mają zostać wydane na broń w ciągu najbliższych kilkunastu lat.

Na kwotę tę składają się zaplanowane wydatki budżetowe, zsumowane w opublikowanym niedawno raporcie banku Credit Agricole na 539 mld zł, a także niemal 200 mld złotych, wyprowadzonych poza budżet w ramach prowadzonego przez BGK Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych, którego plan finansowy został niedawno utajniony.

Jak wskazuje raport Credit Agricole, około 75 proc. wydatków trafi za granicę, wspierając przemysł koreański i amerykański. O jakich kwotach mówimy?

Dość wspomnieć o 48 samolotach szkolno-bojowych FA-50 za 3 mld dol., 32 maszynach F-35 za 7,6 mld, Abramsach za 4,7 mld czy dwóch - z planowanych ośmiu - bateriach Patriot za 4,7 mld. Warto zauważyć, że dolarowe ceny wyrażane w złotych wahają się wraz ze spadkiem wartości naszej waluty.

Potrzeby wzmocnienia armii nikt nie kwestionuje. Niepokój budzić może tryb tych zakupów. Choć w branży zbrojeniowej latami pokutowało niezbyt pochlebne określenie "polski przetarg", to sprzęt taki, jak np. F-16 czy transportery Rosomak, wyłaniano w wyniku procedur może i czasochłonnych, ale pozwalających zarazem ocenić jego przydatność.

Obecnie dzięki możliwości powołania się na "podstawowy interes bezpieczeństwa państwa" przetargi zostały zastąpione arbitralnymi decyzjami. Ich merytoryczne uzasadnienie – pozostaje przyjąć na wiarę, że istnieje - nie jest podawane w jasny sposób. Za klarowną komunikację trudno przecież uznać dwuzdaniowe ćwierknięcie, wrzucone na twitterowe konto ministra obrony.

Ten brak komunikacji prowadzi do sytuacji, w której – jak podczas konferencji "Bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO – rola Polski" – opozycyjni politycy wprost podważają sens części zakupów, a gen. Różański, pełniący funkcję doradcy ugrupowania Polska 2050, ocenił, że istnieje możliwość wypowiedzenia niektórych zawartych już umów.

Mariusz Błaszczak zatwierdza umowy wykonawcze na dostawy koreańskich czołgów K2 oraz haubic K9. Sierpień 2022 roku
Mariusz Błaszczak zatwierdza umowy wykonawcze na dostawy koreańskich czołgów K2 oraz haubic K9. Sierpień 2022 roku © East News | Maciej Łuczniewski

Na co wydać pieniądze podatników?

Na jakiej podstawie zapadły decyzje o zakupach wojskowego sprzętu? Problem stara się wyjaśnić dr Łukasz Przybyło z Akademii Sztuki Wojennej: "Pierwszym dokumentem jest Konstytucja, z której wynikają nasze cele narodowe. Dokumentem cyklicznym, wydawanym przez kolejnego, urzędującego prezydenta, jest Strategia Bezpieczeństwa Narodowego. Jest w niej zapis, że ogólne zapisy powinny zostać rozwinięte w dokumentach szczebla rządowego i ministerialnego."

Te dokumenty to – nieupublicznione - strategia obronności (określa cele całego państwa) i wynikająca z niej strategia wojskowa (siły zbrojne określają sposoby, w jaki będą realizowały państwowe cele).

Z punktu widzenia podatników chcących zrozumieć, na co są wydawane ich pieniądze, problemem jest brak jasnego zdefiniowania potrzeb w formie jednego dokumentu. Zostały one rozproszone w siłą rzeczy niejawnych: "Dyrektywie obronnej" i "Planie użycia sił zbrojnych" czy częściowo jawnym "Planie modernizacji technicznej".

W praktyce oznacza to, że – choć ogólnie wiadomo, że trzeba np. wymienić stare bewupy czy zastąpić czymś leciwe MiG-i 29 – pomysły na konkretne zakupy sprzętu wydają się wyciągane niczym królik z kapelusza.

Choć wpisują się w plan modernizacji, są zarazem wypadkową wewnętrznej polityki i trywialnej dostępności pilnie potrzebnej broni. Tej – gdy po ponad trzech dekadach pokoju Zachód ponownie zaczął się zbroić – zaczęło po prostu brakować.

Problem ten podnosi m.in. odpowiedzialna za zakupy dla polskiego wojska Agencja Uzbrojenia. Agencja poprzez swojego rzecznika, ppłk. Krzysztofa Płatka tłumaczy, że założone tempo modernizacji wymusza wzięcie pod uwagę nie tylko parametrów technicznych broni czy wynikających z zakupu korzyści dla polskiej gospodarki, ale także terminów, w jakich zamawiany sprzęt może zostać dostarczony.

To jedna z przyczyn, którą Mariusz Błaszczak, a za nim pozostali politycy PiS, tłumaczy dość niespodziewany zwrot w stronę Korei Południowej.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dywizja z wyjątkowym sprzętem

Wojska Lądowe dysponują obecnie czterema dywizjami. To 11. Lubuska Dywizja Kawalerii Pancernej w Żaganiu, 12. Szczecińska Dywizja Zmechanizowana w Szczecinie, 16. Pomorska Dywizja Zmechanizowana w Olsztynie i wciąż formowana 18. Dywizja Zmechanizowana w Siedlcach, która swój ostateczny kształt ma uzyskać do końca roku 2026.

18. Dywizja to pod względem organizacji i wyposażenia odpowiednik uderzeniowej dywizji (penetration division) US Army. Nie bez przyczyny kupiono dla niej nie 250 Abramsów M1A2 SEPv3, ale "trzy bataliony Abramsów". To ogromna różnica, bo w drugim przypadku mówimy o kompletnych, gotowych do działania oddziałach, z własnym zapleczem technicznym i logistycznym, wozami dowodzenia czy ewakuacji. W ten sposób Polska kupuje od Amerykanów nie tylko nowy sprzętu, ale też bezcenne doświadczenia i know-how.

Oznacza to również wysoką kompatybilność z armią naszego kluczowego sojusznika w ramach NATO – chodzi nie tylko o współdziałanie z amerykańskimi jednostkami, ale także o możliwość korzystania (co działa w obie strony) z ich zaplecza remontowego, zapasów części czy łatwiejszego uzupełniania strat bojowych.

Zakupy bez dyskusji

Na czwartej dywizji plany się nie kończą. – Już dziś mogę powiedzieć, że sformujemy dwie dodatkowe dywizje ogólnowojskowe zlokalizowane wzdłuż Wisły, w centralnej części Polski. Docelowo Wojsko Polskie będzie posiadać sześć związków taktycznych z odpowiednim komponentem wsparcia i zabezpieczenia bojowego – zapowiedział w czerwcu 2022 roku minister obrony.

– Biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia z formowania 18. DZ, należy stwierdzić, że sformowanie piątej dywizji będzie co najmniej dwukrotnie trudniejsze, a czas niezbędny do jej stworzenia z pewnością będzie dłuższy niż dekada – skomentował ministerialne plany Tomasz Dmitruk z "Dziennika Zbrojnego".

Szczegóły tej rozbudowy zostały zawarte w dokumencie o nazwie "Model 2035", który został pod koniec października przedstawiony podczas odprawy kierownictwa MON i Sił Zbrojnych.

Wiadomo, że dotyczy on utworzenia "na linii Wisły" dwóch kolejnych dywizji i precyzuje zakupy uzbrojenia, kreśląc zarys rozwoju polskiego wojska na najbliższe kilkanaście lat. Podobnie jak większość wcześniejszych dokumentów, na których opiera się modernizacja polskiej armii – także i "Model 2035" pozostaje dokumentem niejawnym.

Choć jest oczywiste, że krytyczne szczegóły związane z obronnością nie mogą zostać upubliczniane, wątpliwości budzi w tym przypadku całkowite odcięcie opinii publicznej od planów modernizacji i wzmocnienia wojska.

Uniemożliwia to kluczową w demokratycznym kraju publiczną debatę czy próbę oceny zasadności podejmowanych decyzji i związanych z nimi wydatków.

Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski