Odmówił pomocy dziewczynie. Bał się, że zainstaluje mu wirusa

Odmówił pomocy dziewczynie. Bał się, że zainstaluje mu wirusa

Odmówił pomocy dziewczynie. Bał się, że zainstaluje mu wirusa
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com | ponsulak
Adam Bednarek
29.06.2017 15:47, aktualizacja: 29.06.2017 16:47

Wirusy paraliżują Ukrainę i przerywają pracę firm na całym świecie. Konsekwencje internetowych szkodników mogą być jednak poważniejsze - wszędzie będziemy widzieć zagrożenie. Byłem świadkiem sytuacji, kiedy odmówiono pomocy, podejrzewając potrzebującego o bycie złośliwym hakerem.

Na dworcu czekamy na mocno spóźniony autobus. Ponad 40-letni mężczyzna zagaduje mnie, czy dostałem na maila informację o opóźnieniu. Odpowiadam, że nie i od razu na Facebooku sprawdzam, czy może tam przewoźnik nie wyjaśnił, dlaczego wciąż stoimy na przystanku, choć od 45 minut powinniśmy być w drodze.

Widząc, że szukamy czegoś w telefonie, podchodzi do nas nastolatka. Wyjaśnia mężczyźnie swój problem: jej smartfon się rozładował, a nie zdążyła zapisać rezerwacji. Pyta więc, czy pan ma dostęp do internetu, a jeśli tak, to czy pozwoli zalogować się na pocztę i przepisać niezbędny numer. Mężczyzna jeszcze nie mówi “nie”, ale już po jego minie widać, że się nie zgodzi. Tłumaczy, że rozumie sytuację, ale: “wie pani, tyle się teraz o tych wirusach słyszy. A jak mi pani ściągnie takiego? U mnie w firmie nawet internet wyłączyli, by nie złapać tego wirusa, co to o nim głośno było dzisiaj”.

Od razu przypomniał mi się mój dziadek. Gdy byłem mały, zawsze radził mi, bym w autobusie siadał jak najbliżej kierowcy. Dzięki temu nikt podejrzany do mnie się nie zbliży i nie wbije mi strzykawki z narkotykami. O takich przypadkach słyszał w telewizji.

Odradzał mi też wizyty w parkach, bo mówi się, że różne typy szukają tam swoich ofiar. Albo udział w koncertach - twierdził, że po 11. września ryzyko zamachu w Polsce jest spore. Nigdy jego przestrogami specjalnie się nie przejmowałem, więc może dlatego chętnie podałem dziewczynie swój telefon. I znowu wyszło na moje: wirusów nie mam.

Kiedyś potencjalnym zagrożeniem dla człowieka był narkoman, który w biały dzień wstrzyknie ci niebezpieczną dla życia substancję. Albo łysy mężczyzna, który mógł być kibolem lub skinheadem chcącym się wyżyć. Dzisiaj niebezpieczeństwo jest takie, że skrzywdzić może nas nastolatka, chcąca pod byle pozorem dobrać się do naszego telefonu i zainstalować na nim wirusy. Nie strzykawka, a pobrany szkodnik. Znak czasów. Nowoczesność.

Nawet mogę zrozumieć tego pana. Ludzie od zawsze bali się wielu rzeczy, które były mało prawdopodobne: nadchodzącego końca świata, czarnej wołgi, obcokrajowców ostrzegających przed wchodzeniem do supermarketów w najbliższych dniach, bo szykowany jest zamach.

A przecież wirusy są realnym zagrożeniem, którym zajmuje się nawet premier Beata Szydło. To przez komputerowe szkodniki firmy nie mogą normalnie pracować. Nie ma tu mowy o miejskiej legendzie. Choć niewykluczone, że i taka powstanie: grasująca po mieście dziewczyna, chcąca coś sprawdzić w internecie, pożycza twój telefon i instaluje ci wirusy.

Paranoja nie jest niczym nowym. Boimy się uchodźców, więc krzywo patrzymy na każdego, kto ma ciemniejszą skórę od naszej, nawet jeśli to tylko efekt przebywania na plaży. Zachowania w realnym świecie mają wpływ na to, jak podchodzimy do technologii. Bo czemu mielibyśmy zmienić swoje nawyki i sposób myślenia tylko dlatego, że w ręku trzymamy telefon?

Skoro ludzie nie chcą szczepić swoich dzieci, to dlaczego mieliby instalować antywirusy, które przecież wcale tak pomocne nie są? To nie moje słowa, to opinia byłego inżyniera Mozilli Roberta O’Callahana, według którego użytkownicy korzystający z antywirusów są chronieni gorzej niż przed ich instalacją. Idealny zalążek ruchu będącego technologicznym odpowiednikiem antyszczepionkowców!

Ludzie wierzą, że kobieta może zajść w ciążę podczas kąpieli w basenie, więc dlaczego mieliby nie uważać, że niewidzialne Wi-Fi im szkodzi. Ot, nic nowego, stare strachy w nowej formie.

Może to więc ja jestem tym naiwnym. Przyznaję, nie wierzę ludziom, którzy zaczepiają mnie na dworcu i proszą o 2 zł, bo rzekomo ich okradziono i zbierają na bilet na Torunia. Nie widzę jednak przeszkód, by ktoś dzownił z mojego telefonu (bo nie działa im polska karta SIM) albo skorzystał z internetu, bo bateria się rozładowała. Jeszcze mnie w ten sposób nie oszukano, więc dlatego proszę się o kłopoty, uznając, że nikomu by się nie chciało tak kombinować, by wgrać mi wirusa.

A może po prostu obawiam się przyszłości, w której ktoś odmówi mi pomocy i np. skorzystania z telefonu w razie nagłej potrzeby, bo uzna mnie za złośliwego hakera. I dlatego chciałbym nieco więcej zaufania i zdrowego rozsądku.

Tym bardziej że wcale nie uważam, by aż taka ostrożność wyszła nam na dobre. Pewnie pan z dworca nie klika w fałszywe konkursy na Facebooku, nie odpowiada też na maile od nigeryjskiego biznesmena, który chce podzielić się spadkiem. I dobrze. Ale nieufne podejście do potrzebującego to już jednak niedaleka droga od tego, by każdą wiadomość od znajomego weryfikować telefonicznie (bo przecież może ktoś przejął jego konto!), a po ulicach chodzić w kapturze i masce (by system rozpoznawania twarzy miał z nami problem). To nie ma żadnego związku z rozsądnym podejściem do tematu bezpieczeństwa w sieci.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (16)