Goiânia, czyli jak dwóch złomiarzy napromieniowało miasto
Jak narazić na atomowe skażenie tysiące ludzi? Zbieg okoliczności sprawił, że brazylijska metropolia, ponad 2-milionowa Goiânia, w 1987 roku stała się areną nietypowej tragedii. Radioaktywny ładunek trafił w ręce osób, które nie miały pojęcia o zagrożeniu. Skutki okazały się tragiczne.
13.09.2020 | aktual.: 01.03.2022 13:52
Dwóch złomiarzy nie mogło uwierzyć w swoje szczęście. Wyglądało na to, że w jeden wieczór nieźle się obłowili, ładując na wózek niezbyt wielki, ale piekielnie ciężki element jakiejś maszynerii. Właściciel złomowiska, któremu sprzedali zdobycz, uczciwie za nią zapłacił. Nie wiedzieli, że to ostatnie pieniądze, jakie zarobili w swoim życiu.
Wypadki ze skażeniem promieniotwórczym kojarzą się zazwyczaj z elektrowniami jądrowymi albo z incydentami, w których bierze udział broń atomowa. Wśród licznych przypadków tragicznego skażenia nietypowym przebiegiem wyróżnia się incydent z Goiânii. Wszystko zaczęło się od meczu.
To właśnie z jego powodu strażnik, pilnujący opuszczonego szpitala wziął wolne (inne źródła podają, że chciał po prostu spędzić ten wieczór z rodziną). W każdym razie budynek, w którym niegdyś mieścił się szpital, pozostał bez nadzoru. Nie brzmi to szczególnie groźnie – w końcu w każdym mieście znajdzie się niejeden opuszczony budynek.
Zabójcze znalezisko
Ten był jednak szczególny. Z powodu przeciągających się kwestii prawnych, w budynku, z którego wyprowadził się szpital, pozostał bowiem sprzęt do radioterapii. A w nim promieniotwórczy chlorek cezu. Niebezpieczna substancja znajdowała się w ochronnym pojemniku z ołowiu i stali, w którym znajdował się otwór przesłonięty irydowym okienkiem.
Rabusiom – mimo starań – nie udało się całkowicie zdemontować osłony. Sprzedali pojemnik właścicielowi pobliskiego złomowiska. Devairo Ferreira widząc wewnątrz przepięknie świecący, niebieski proszek postanowił wykorzystać go do zrobienia pierścionka dla żony.
Wieść o niezwykłym znalezisku szybko rozniosła się po okolicy. Dom Devairo Ferreiry tłumnie odwiedzali sąsiedzi i znajomi – każdy chciał dostać choć odrobinę cudownej substancji. Jego brat, Ivo, rozsypał nawet pył na podłodze kuchni swojego domu. Inny z braci zaczął świecącym pyłem znakować swoje bydło.
Tych, którzy mają styczność z niezwykłym "skarbem", zaczęły jednak dręczyć problemy zdrowotne. Ludzie są osłabieni, wymiotują, męczą ich dolegliwe biegunki. Niektórzy udają się do szpitali, gdzie są diagnozowani bardzo różnie – jako ofiary zatruć, alergii czy chorób tropikalnych.
Żona, która uratowała rodzinie życie
Dopiero Maria Ferreira - żona, która miała zostać obdarowana pierścionkiem, zaczyna nabierać podejrzeń, że dolegliwości zdrowotne wszystkich wokół mogą mieć związek z dziwnym znaleziskiem, które dwa tygodnie wcześniej pojawiło się w domu.
Maria owija cięzką tuleję foliowym workiem, wsiada w autobus i jedzie do szpitala, wystawiając po drodze na kontakt z chlorkiem cezu nawet kilka tysięcy osób (jak wykażą późniejsz badania - na szczęście stosunkowo niegroźnie).
W szpitalu – dzięki szczęśliwie będącemu pod ręką miernikowi radiacji (został pożyczony z agencji atomistyki Nuclebrás) prawidłowo zidentyfikowano pojemnik jako źródło niebezpiecznego promieniowania.
Problem polegał na tym, że do czasu dostarczenia go do szpitala około 90 proc. radioaktywnej substancji uległo rozproszeniu, zarówno w postaci drobin celowo zabieranych przez ludzi, jak i unoszącego się pyłu, roznoszonego następnie na podeszwach butów po całej okolicy.
Wielkie oczyszczanie
Zidentyfikowanie zagrożenia rozpoczęło bezprecedensową akcję dekontaminacyjną. Nadzorem objęto setki ludzi zgłaszających różne dolegliwości, a w całej okolicy rozpoczęła się gigantyczna akcja oczyszczania.
Z domów wynoszono poszczególne przedmioty, sprawdzając ich poziom napromieniowania. Ze ścian budynków usuwano farbę, wymieniano dachy, spłukiwano domy i ulice, kontrolowano i wymieniano elementy skażonej kanalizacji, ściągano warstwę gleby…
Odtworzono także trasy szczególnie skażonych osób – w tym szczegółowo drogę Marii Ferreiry z domu do szpitala, namierzając osoby, które mogły zostać napromieniowane.
Ofiary śmiertelne
Ostatecznie za bezpośrednie ofiary incydentu uznaje się zaledwie cztery osoby, które zmarły bezpośrednio po nim. Z powodu napromieniowania zmarło dwóch pracowników Devairo Ferreiry, którym szef zlecił otworzenie opornej tulei. Śmiertelną dawkę promieniowania otrzymała także Maria Ferreira, której dociekliwości wiele innych osób prawdopodobnie zawdzięcza życie.
Najmłodsza ofiara – 6-letnia córka Ivo Ferreiry – godzinami bawiła się na posypanej niebieskim pyłem podłodze. Ciało dziecka pochowano w specjalnej, ołowianej trumnie, zabezpieczonej dodatkowo blokiem betonu.
Szacunki wskazują, że podwyższoną dawkę promieniowania mogło otrzymać nawet 100 tys. osób, ale u zdecydowanej większości było to całkowicie niegroźne. Do szpitala trafiło ostatecznie 19 pacjentów, a u 244 wykryto skażenie o niebezpiecznym dla zdrowia poziomie. Około 1000 osób otrzymało dawkę promieniowania odpowiadającą rocznej, bezpiecznej normie.
O wyjątkowo silnym organizmie mógł mówić właściciel złomowiska. Devairo Ferreira otrzymał śmiertelną dawkę promieniowania, ale – w przeciwieństwie do żony – często wychodził z domu, co dawało organizmowi czas na częściową regenerację. Devairo Ferreira zmarł jednak kilka lat później. Nie mogąc pogodzić się z ogromem nieszczęścia, którego nieświadomie był sprawcą, zapił się na śmierć.
Osierocone źródła
Incydent z Goiânii to najbardziej tragiczny przykład skażenia, spowodowanego przez tzw. osierocone źródło (orphan source). Spośród znanych przypadków to właśnie on miał największy zasięg, ale nie był jedyny. Osierocone źródła skażały i zabijały m.in. w 1994 roku w estońskim Tommiku, gdzie kilku włamywaczy wtargnęło do budynku, gdzie przechowywano substancje promieniotwórcze.
Skażeniu ulegli także w 1997 roku gruzińscy żołnierze z Lilo, nieświadomi pozostałości po sowieckich próbach atomowych. Na podwyższoną dawkę promieniowania wystawione były także – co wydaje się szczególnie makabryczne – dzieci bawiące się na placu zabaw w Pradze, gdzie w 2011 roku znaleziono silnie napromieniowany, malutki, metalowy walec.
Cała sprawa została wykryta dzięki przypadkowi – jeden z mieszkańców okolicy miał bowiem zegarek z dozymetrem, który alarmował go podczas przechodzenia w pobliżu placu zabaw. Na szczęście w tym przypadku obyło się bez ofiar.