Operacja Crested Ice, czyli jak Amerykanie zgubili na Grenlandii bomby atomowe
Jeśli stłuczenie lustra oznacza siedem lat nieszczęść, to co oznacza zgubienie bomby atomowej? Przekonali się o tym Amerykanie w 1968 roku. Na dodatek zamiast jednej bomby, zgubili cztery.
14.04.2021 14:02
Zimno? Połóżmy piankę na grzejniku!
Długie loty nad śnieżnobiałym pustkowiem nie należały do przyjemności. Bombowiec strategiczny B-52 – choć wielki i zaprojektowany do długich misji – nie był pięciogwiazdkowym hotelem. Nic więc dziwnego, że przygotowując się do wielogodzinnych dyżurów załoga radziła sobie, jak mogła.
Pilot, major Alfred D’Mario wpadł na pomysł, by przemycić na pokład kilka piankowych poduszek. Gdy umieszczał je w kabinie, nic nie zapowiadało katastrofy. Nawet fakt, że położył je na jednym z grzejników. Co mogło pójść źle?
Teoretycznie nic. Urządzenia grzewcze nie osiągały bowiem temperatury, która mogłaby zapalić piankę. Problem polegał na tym, że – tym razem – nie działał prawidłowo system, odpowiedzialny za chłodzenie powietrza, dostarczanego z silników. Załodze zrobiło się zimno, pilot uruchomił dodatkowy nawiew, i po chwili piloci mogli rozkoszować się przyjemnym ciepłem. Do czasu, aż zrobiło się za gorąco, a w kabinie zaczął roznosić się swąd palonej gumy.
Pożaru nie udało się opanować. Piloci próbowali ratować się lądowaniem w arktycznej bazie Thule, jednak ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko. Załoga wyskoczyła na spadochronach, a samolot rozbił się w pobliżu lotniska. I byłby to koniec historii, gdyby nie fakt, że na pokładzie maszyny znajdowały się cztery bomby termojądrowe B28.
Operacja Crested Ice
Wybuchła każda z nich, ale - szczęście w nieszczęściu - dotyczyło to wyłącznie konwencjonalnych ładunków wybuchowych. Ich eksplozja zaczyna proces, prowadzący do reakcji łańcuchowej, jednak w tym przypadku zadziałały mechanizmy bezpieczeństwa bomb i do reakcji łańcuchowej nie doszło. Konwencjonalny wybuch po prostu rozrzucił radioaktywny ładunek, skażając nim okolicę.
Problem polegał na tym, że Grenlandia to terytorium należące do – formalnie sojuszniczej – Danii. Jak nietrudno zgadnąć, sojusznik nie był zachwycony i nakazał Amerykanom usunięcie skutków katastrofy. W praktyce oznaczało to wycięcie sporego obszaru lodowca i… przetransportowanie go do Stanów Zjednoczonych.
Rozpoczęta w 1968 roku operacja o kryptonimie Crested Ice przebiegała w ekstremalnie trudnych warunkach. Nie dość, że prowadzono ją w ciemnościach arktycznej zimy, to ekipy usuwające skażenia zmagały się z ekstremalnymi porywami wiatru i temperaturami. Do sprzątania zaangażowano blisko 700 osób, jednak oprócz usuwania skażeń kluczowym zadaniem było znalezienie resztek bomb.
Udało się – prawie. Prawie, bo z 4 odnaleziono 3. Nie oznacza to jednak, że gdzieś tam w lodzie spoczywa gotowa do użytku bomba jądrowa. Chodzi o to, że waga odnalezionych substancji promieniotwórczych odpowiada ładunkowi trzech bomb. Reszta została prawdopodobnie rozproszona, a część – również prawdopodobnie – przetopiła się przez warstwę lodu i spoczęła na dnie morza.
Broń atomowa stale w powietrzu
Skąd w ogóle pomysł, by nad Arktyką latać bombowcem strategicznym z bronią jądrową? Odpowiedź dostarczy rzut oka na globus – to właśnie przez daleką północ wiodła najkrótsza droga do wielu celów na terenie Związku Radzieckiego.
Ponadto samoloty mogły dyżurować, latając bezpiecznie w pobliżu sowieckich granic, co skracało czas reakcji. Odpalone z nich pociski jądrowe mogły dotrzeć do celów szybciej, niż startujące z baz lądowych pociski balistyczne.
Co istotne, B-52 mogły razić cele ze sporej odległości – samoloty przystosowano do przenoszenia m.in. pocisków Hound Dog. Broń ta, przy wadze sięgającej 4,5 tony, mogła przenosić głowicę jądrową o mocy do 1,5 megatony na odległość do 1000 kilometrów. Nie była przesadnie celna – rozrzut sięgający 3,5 kilometra nie pozwalał na atakowanie punktowych, silnie umocnionych celów, ale wystarczał do niszczenia miast, ośrodków przemysłowych czy lotnisk.
Podczas Zimnej Wojny Amerykanie prowadzili kilka podobnych operacji: od utrzymywania stałych dyżurów, po – jak w przypadku ujawnionej w latach 2000 operacji Giant Lance – symulowanego ataku nuklearnego znad Arktyki, wykonanego w 1969 roku siłami pełnej eskadry B-52. Powietrzne dyżury tego typu skończyły się dopiero w 1991 roku, jednak niedawno powrócił pomysł, by wprowadzić je na nowo.
Kto wydobędzie zagubione bomby?
Okazji do różnych wypadków było więc niemało – przy tak dużej liczbie lotów jakiś wypadek był tylko kwestią czasu. I wypadki z bronią jądrową – a jakże – zdarzały się całkiem często. Choć opisywany incydent miał poważne następstwa, równie duże znaczenie miała katastrofa B-52 w pobliżu hiszpańskiej wyspy Palomares. Incydent ten, niezależnie od problemów z usuwaniem skażeń i wydobywaniem z wody resztek śmiercionośnej broni, stał się pretekstem do wystąpienia Francji ze struktur NATO.
Amerykańskie lotnictwo zaliczyło również szereg innych wypadków, ze zbombardowaniem własnego terytorium i skażeniem nuklearnym włącznie, jak w przypadku Goldsboro. Ze względu na fakt, że nie wszystkie informacje na te temat są jawne, nie sposób dokładnie ocenić liczby zagubionych bomb atomowych.
Tym bardziej, że – o ile w przypadku incydentów w państwach zachodnich część wypadków została ujawniona przez media, druga strona Żelaznej Kurtyny pilnie strzegła swoich sekretów. Można tylko przypuszczać, że podobne wypadki miewały tam miejsce.
Scenariusz wydobycia zagubionej bomby atomowej przez terrorystów brawurowo nakreślił Tom Clancy w "Sumie wszystkich strachów". Choć wydaje się mało prawdopodobny, to warto pamiętać, że bomby jądrowe, a przynajmniej ich istotne elementy, wciąż czekają gdzieś na odnalezienie i wydobycie.