Globalne ocieplenie to nie wymysł "lewaków". Bush i Thatcher ostrzegali już 30 lat temu
"Niemal wszystko, co wiemy o globalnym ociepleniu, wiedzieliśmy już w 1979 roku" - pisze Nathaniel Rich w pierwszym zdaniu książki "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy". Chociaż politycy i naukowcy od dawna wiedzieli o zagrożeniu, to do rozwiązania problemu nie doszło. Dlaczego? Odpowiedź do dziś jest aktualna.
W wielu dyskusjach o globalnym ociepleniu pada argument, że o żadnym zagrożeniu mowy nie ma, a wszystko jest współczesnym wymysłem głupich bądź opłaconych ekoterrorystów. Książka Nathaniela Richa "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy" skutecznie obala ten mit, przypominając walkę, jaką toczyli na przełomie lat 70. i 80. XX wieku naukowcy. I w jaki sposób ich ciężka praca trwająca dekadę została zaprzepaszczona.
Największym zaskoczeniem może być fakt, że ich alarmujące badania i ostrzeżenia nie były znane wyłącznie grupce pasjonatów. Problem ocieplania się klimatu i grożąca nam wszystkim katastrofa już w latach 80. wielokrotnie obecne były na pierwszych stronach gazet. Choć początki były trudne, a pierwszy sukces odtrąbiono, gdy jeden z najbardziej znanych dziennikarzy w Stanach, Dan Rather, po jednym z posiedzeń z 1982 roku poświęcił efektowi cieplarnianemu raptem trzy minuty programu CBS Evening News.
Temat znacznie wcześniej znany był politykom. Już w 1977 roku prezydent Carter otrzymał służbową notatkę od jednego z naukowców, w której ekspert wyjaśniał, że niekontrolowane spalanie paliw kopalnianych może doprowadzić do globalnego ocieplenia klimatu. Dodając przy tym, że to wcale nie jest "nowa sprawa".
Zobacz też: Wielkie wichury. Czy staną się naszą codziennością?
Co jednak najbardziej zaskakuje w książce "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy", politycy w końcu postanowili wynieść ekologię na swoje sztandary. I to wcale nie byli przedstawiciele lewej strony. "Jestem ekologiem" - deklarował George H.W. Bush i atakował swojego politycznego rywala za pomysł, by wprowadzić ulgi podatkowe dla producentów ropy i hasła, że węgiel zaspokoi potrzeby energetyczne kraju na długi czas. Zachętą, aby głosować na Busha miało być to, że zwalczy nadchodzący kryzys klimatyczny za pomocą efektu Białego Domu. Czyli Ameryka uratuje świat. Znowu.
Nawet Margaret Thatcher ostrzegała przed globalnym ociepleniem, które może "znacznie przekroczyć możliwości przetrwania środowiska naturalnego". Żelazna Dama twierdziła również, że zdrowa gospodarka zależy od zdrowego środowiska. Zapewne dziś ci, dla których jest polityczną mentorką, raczej by się z nią nie zgodzili.
Ślepa wiara w wolny rynek
Jeszcze bardziej zaskakujący może być fakt, że nawet firmy przykładające ręce do trucia środowiska zdawały sobie sprawę z zagrożenia. Finansowały badania, zapowiadały przejście na zieloną stronę mocy. Jeden z dyrektorów ds. badań w firmie paliwowej Exxon atakował kapitalistów za ślepą wiarę w wolny rynek, która nie ma prawa ochronić środowiska naturalnego. Obecnie pewnie wrzucono by go do szufladki z napisem "szalony komunista".
Skoro niemal wszystkim na sercu leżało dobro środowiska, o problemie wiedzieli nie tylko naukowcy, ale też politycy i zwykli ludzie (jedna trzecia Amerykanów "bardzo" martwiła się globalnym ociepleniem!), to dlaczego sprawy nie rozwiązano?
Wcale nie dlatego, że zagrożenie było bardzo daleko. Fala upałów i ogromne susze pod koniec lat 80. sprawiły, że problem troski o środowisko był aktualny. Również dziura ozonowa przyczyniła się do nagłośnienia sprawy związanej z ogrzewającym się klimatem.
Zabawne: dziś dla przeciwników globalnego ocieplenia dziura ozonowa jest przecież symbolem niepotrzebnego siania paniki. To oczywiście głupota. Właśnie dlatego dziura ozonowa się zmniejsza, bo w latach 80. doszło do międzynarodowego porozumienia, w ramach którego zakazano produkcji i wykorzystywania freonów.
Jak pisze Rich, walka z dziurą ozonową doprowadziła do precedensu w międzynarodowych kwestiach ekologicznych - czyli do spotkań światowych potęg na wysokim szczeblu. Tyle że w przypadku globalnego ocieplenia szczęśliwego zakończenia nie było.
Współwinnych jest kilku. Rich zwraca uwagę na butę amerykańskich władz i samych naukowców. Nie brakowało wśród nich osób, dla których kryzys klimatyczny był tylko kolejnym problemem do rozwiązania dla Ameryki.
Podejście rodem z typowego amerykańskiego filmu katastroficznego brzmi absurdalnie, ale musimy pamiętać, że mówili to ludzie, którzy na swoim koncie mieli skonstruowanie bomby atomowej, wygraną II wojnę światową czy przyłożyli rękę do rozwoju przemysłu komputerowego. Naprawdę wydawało im się, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych.
Troska na pokaz
Rich zwraca również uwagę na opieszałość naukowców. Kiedy przygotowywali raport na temat zmian klimatycznych, który miał trafić do Kongresu, spierali się o istotne z ich punktu widzenia naukowe szczegóły i słówka. Część z nich apelowała, by w notatce znalazło się sformułowanie nawołujące Stany Zjednoczone do znacznego przyspieszenia rozmów międzynarodowych w sprawie postępujących zmian klimatycznych, ale dla niektórych pośpiech nie był kluczowy. Najpierw należało wszystko sprawdzić i przedyskutować.
Wydaje się jednak, że nawet szybki konsensus niewiele by dał. John H. Sununu, były szef personelu Białego Domu, jeden z czarnych charakterów w książce "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy" przyznaje wprost: troska była na pokaz. W rozmowie z autorem mówi, że tajemnicą poliszynela na przełomie lat 80. i 90. był fakt, że przywódcy, którzy popierali konieczność podejmowania konkretnych zobowiązań, jedynie udawali. Kryzys klimatyczny miał nastać grubo po tym, jak byli przy władzy. Tymczasem tu i teraz należało poświęcić wiele pieniędzy, aby mu przeciwdziałać.
Chociaż to Stany Zjednoczone storpedowały podpisanie wiążącego porozumienia, które mogło zapobiec katastrofie klimatycznej, Sununu przyznaje, że inne państwa i tak by się do niego nie dostosowały. "To tylko kawałek papieru" - uznał były szef personelu Białego Domu.
Kiedy więc Rich pisze, że rozmowy o globalnym ociepleniu z 1979 roku niczym nie różnią się od tych prowadzonych współcześnie, możemy domyślać się, że chodzi mu nie tylko o wiedzę naukowców, ale też podejście polityków.
Nowy "Czarnobyl"
Książka "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy" pełna jest nazwisk nieznanych bohaterów, którzy próbowali nie dopuścić do najgorszego scenariusza. To pokazuje, jak błędne jest założenie, że katastrofa klimatyczna to współczesny wymysł. Liczba zaangażowanych, dat, spotkań i dyskusji z jednej strony imponuje, a z drugiej przytłacza.
Właśnie z tego powodu nie można traktować książki Richa jak nowej Biblii dla osób walczących o ratunek dla Ziemi. To co najwyżej ciekawe uzupełnienie dotychczasowej wiedzy. Pełne interesujących faktów, ale momentami zbyt nużące. Bohaterowie i czarne charaktery są jedynie zarysowani. Przemykają na kartach książki i chociaż odgrywają istotne role, trudno uwierzyć, że to ludzie z krwi i kości. Jakby Rich chciał być jedynie inspiracją np. dla twórców serialu, którzy rozwiną jego pracę i przekształcą ją w scenariusz.
Trochę szkoda, bo "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy" ma aspirację, żeby być bardziej reportażem niż książką popularno-naukową pełną nazwisk i dat. Tyle że opowieści rodzinne istotnych naukowców nie wciągają. Nie sprawiają, że cisi bohaterowie stają się nam bliżsi.
Nie mam jednak wątpliwości, że "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy" może być zalążkiem czegoś większego - serialu w stylu "Czarnobyl", który pokazuje, jak ziścił się czarny scenariusz i jak wiele błędów po drodze popełniono. Po lekturze książki Richa trudno nie mieć wątpliwości, że szczęśliwe zakończenie nie jest nam pisane.