Fitbit kupuje twórców Pebble. Czy crowdfunding ma jeszcze sens?
Kupno Pebble'a przez Fitbit pokazuje, jak trudnym rynkiem jest bran ża smartwatchów. To także dowód na to, że crowdfunding w obecnej formie nie ma sensu. Użytkownicy nie mają żadnych gwarancji, a firmy bez pomocy gigantów i tak sobie nie radzą.
Firma Pebble, twórcy smartwatchów, podbiła Kickstartera. Trzy z czterech najbardziej zyskownych kampanii w serwisie, w którym to użytkownicy finansują idee, należą właśnie do tego producenta. Na pierwszym, trzecim i czwartym miejscu najbardziej dochodowych zbiórek znajdują się smartwatche Pebble'a, a w sumie ich twórcy zebrali ponad 43 miliony dolarów. Wydaje się, że to dużo, ale jednak niewystarczająco, by poradzić sobie na niełatwym rynku inteligentnych zegarków. Lubiane Pebble - wykorzystujące e-papierowy wyświetlacz, przez co bateria może pracować znacznie dłużej niż w konkurencyjnych produktach - przegrało walkę z Apple Watchem, które zgarnęło 75 procent całej sprzedaży smartwatchy. Jeśli jednak to nie zagwarantowało gigantowi zadowalających zysków, to co mówić o reszcie graczy, która musiała podzielić się okruszkami.
#
Jedynym wyjściem dla Pebble'a była więc sprzedaż firmy. Fitbit, producent m.in. inteligentnych opasek i fitnessowych gadżetów, wyłożył na stół 40 mln dolarów i przejął zaplecze. Technologię, pomysły i pracowników, ale nie całą markę i dotychczasowe produkty. A to oznacza, że Pebble w znanej nam formie przestaje istnieć, co dla użytkowników ma swoje poważne konsekwencje.
Kolejne smartwatche Pebble'a nie powstaną. A powinny, bo firma zbierała pieniądze na Pebble Time 2 i Pebble Core. Rzecz jasna wpłacający na Kickstarterze doczekają się zwrotu, ale to może potrwać - Pebble daje sobie czas do marca.
Gorszą informacją jest fakt, że zegarki Pebble'a, które zdążyły trafić na rynek, nie doczekają się nowych aktualizacji. Na dodatek gwarancja straciła swoją ważność. Za dwa miesiące zepsuje się zegarek? Pebble to już historia, firma przestaje istnieć, więc to problem wyłącznie użytkowników.
To pokazuje duży problem serwisów crowdfundingowych. Wpłacający zawsze ponoszą ryzyko, bo nie wiadomo, czy twórcy produktu spełnią obietnice albo czy ten w ogóle trafi na rynek. Tego wszyscy są świadomi. Przykład Pebble'a pokazuje, że kupujący nie ma żadnej gwarancji, że firma będzie istnieć przez lata. Może zbankrutować, może się rozpaść, może zostać przejęta przez inną. Owszem, giganci też upadają, ale wybierając produkt giganta, ryzykuje się znacznie mniej.
Tym bardziej że Pebble to nie debiutanci, wręcz przeciwnie, zdążyli wypracować sobie renomę. Stali się symbolem “sukcesu z Kickstarterta”. I co? Obiecanego produktu nie będzie, tak jak i gwarancji na stare.
Kickstarter pogromcą korporacji? Nic z tego
Kickstarter miał być alternatywą dla wielkich korporacji, które wspierają wyłącznie to, co się opłaca. Boją się ryzykownych, innowacyjnych pomysłów. Dlatego deską ratunku zostali zwykli ludzie, którzy zrzucali się na projekty, pozwalając ujrzeć niebanalnym urządzeniom światło dzienne. Świat miał być lepszy, bo twórcy robią to, co chcą, a księgowi z korporacji nie wtrącają się z hasłami: “nikt tego nie kupi, rezygnujemy”.
Tymczasem bez tych wielkich korporacji mało kto może sobie poradzić. Nawet na tak niszowym rynku, jakim są smartwatche. Miliony dolarów z Kickstartera nie wystarczą, zbiórka fanatyków to kropla w morzu potrzeb. Chcesz robić innowacyjne, ciekawe produkty? Kickstarter w tym pomoże, ale nie zagwarantuje, że przetrwasz. A użytkownicy także tego oczekują.
Dochodzi nawet do tego, że wielkie firmy wykorzystują crowdfunding jak talent show. Technologiczny “Mam Talent”. Patrzą na najlepszych, a potem ich zgarniają. Sony ma swoje wewnętrzne zbiórki, za pomocą których wyłania produkty, w które warto inwestować. Podobnie robi Lenovo ze swoimi modułowymi smartfonami. Osoby mające pomysł na funkcję, którą można dodać do smartfona, zrobią zbiórkę - ci, którzy dostaną najwięcej, zostaną wyłowieni przez Lenovo i ich projekty otrzymają finansowe wsparcie. To znacznie bezpieczniejsze rozwiązanie niż samodzielne działanie, co pokazuje przykład Pebble, ale czy właśnie o to chodziło w crowdfundingu?
Wyławianie najlepszych nie jest oczywiście wadą. Kto wie, co działoby się dziś z Oculus Rift i całą branżą VR, gdyby Facebook nie zdecydował się wykupić firmy, która przecież także zebrała miliony dolarów na Kickstarterze. Dziś łatwo wyobrazić sobie scenariusz, że Oculus Rift nie ma pieniędzy na dalsze działanie i zwija się z rynku. Facebookowe zaplecze to nie tylko pieniądze, ale też wizje Zuckerberga i możliwość wykorzystania portalu społecznościowego. Mała firma nie mogłaby tyle zdziałać. Pomysły twórców Pebble'a też nie przepadną, tylko zostaną wykorzystane w produktach Fitbit. Ale osoby, które uwierzyły w ich obietnice, zostaną z niczym. Można poczuć się rozgoryczonym.