Dzieci innej rzeczywistości

Dzieci innej rzeczywistości
Źródło zdjęć: © Stuff/materiały prasowe

28.06.2011 13:30

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Od jakiegoś czasu, w sieciach społecznościowych krąży tekst, zaczynający się od słów: "Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami."

Od jakiegoś czasu, w sieciach społecznościowych krąży tekst, zaczynający się od słów: "Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami." Nikt już chyba nie wie, kto jest autorem tego tekstu. Ja znalazłam go w profilu kolegi z ogólniaka. Potem widziałam go już wszędzie, podawanego ze ściany na ścianę, z profilu na profil. Tekst prosty sam w sobie, jednak zaskakująco trafny. Zarówno my, jak i nasze dzieci, należymy do zupełnie innych rzeczywistości.

Oryginalny tekst możecie sobie "wygooglać" w Internecie, jeśli jeszcze go nie widzieliście. Wystarczy wrzucić w wyszukiwarkę pierwsze zdanie. Wersji znajdziecie kilka, mniej lub bardziej do siebie podobnych, ale pryncypia są takie same. I jeden wniosek. Coś bardzo schrzaniliśmy.

Obraz
© (fot. sxc.hu)

Moje dzieciństwo było podobne do tego opisanego w tekście. Może z małymi wyjątkami - nie byłam członkiem osiedlowego gangu i nie bawiłam się na placach budowy, zapewne dlatego, że żadnej nie było w pobliżu. To ulotne podobieństwo wynika bardziej z generalnej idei, niż z potwierdzanych, krok po kroku, faktów.

Na przykład takie chodzenie do szkoły. W trzeciej klasie podstawówki, każdy chciał już chodzić do szkoły sam, chyba że mieszkał po drugiej stronie miasta. W czwartej klasie, jeśli kogoś odprowadzali wciąż rodzice, to był cieniasem. Dzieciaki zamykały za sobą drzwi kluczem, klucz wieszały na tasiemce na szyi, bo wiadomo, że dziecko to cielę i z kieszeni klucz może wypaść. Sami chodziliśmy do szkoły, sami wracaliśmy, bo nikt nie chciał zostawać w świetlicy, która była po prostu nudna. Czasem urywaliśmy się, zwłaszcza w piątki, do pobliskiego muzeum Wojska Polskiego, pospacerować pomiędzy czołgami i armatami i pogadać o swoich sprawach. Telefonów w domach wtedy nie było, nie wspominając już o komórkach, więc trzeba było tylko pamiętać, żeby wrócić do domu, zanim pojawią się w nim rodzice. Na szczęście, zawsze ktoś miał zegarek. Byliśmy bezpieczni, pod uważnym okiem sąsiadów i znajomych sklepikarek.

Mieliśmy działkę za miastem. Całymi dnami biegałam na bosaka, taplałam się w błocie, jadłam jabłka prosto z ziemi, grzebałam patykami w liściach, na które zapewne sikały wcześniej dzikie, wściekłe lisy. I jakoś nie umarłam.

Brat miał „kolarzówkę”. - taki fajny rower. Duuuży. Kiedyś namówiłam go, żeby mnie przewiózł na bagażniku. Obaj z Tatą powiedzieli mi, że mam trzymać nogi z daleka od kół, ale wiadomo - dziecko to takie cielę, że zaraz zapomina, co do niego mówili przed chwilą. No i wkręciłam sobie stopę w szprychy. Bolało jak diabli. Nikt się na Tatę i Brata nie wydarł, że: „Jak to można tak nieodpowiedzialnie!”. Wszyscy się pukali w czoło i mówili: „To Ty nie wiesz, że się trzyma nogi z daleka od szprych?!”. No. I potem to już zawsze wiedziałam.

Innym razem, skakałam przez kamienne oczko - stawik. Wiedziałam, że nie wolno, ale byłam święcie przekonana, że skakać to potrafię jak nikt inny. No i skoczyłam tak skutecznie, że wylądowałam na zadzie w samym środku oczka. Woda zalała mnie po sam czubek głowy, tak, że przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Stanęłam, ociekająca wodą i zachłystująca się powietrzem, w drzwiach. Obraz nędzy i rozpaczy. Usłyszałam coś o głupim cielęciu, dostałam ręcznik i gorącą herbatę. Więcej nie skakałam przez stawik.

Skakałam za to przez inne rzeczy. Na przykład z trzech ostatnich schodków w szkole, prowadzących do szatni w podziemiu. Wszyscy skakali. To był punkt honoru, że trzeba zeskoczyć i trzepnąć ręką w przebiegającą nad głową rurę. Tyle, że ja byłam najwyższa w klasie i jak podskoczyłam za którymś razem, to zamiast ręką, wyryłam w rurę czołem i rąbnęłam na ziemię. Szatniarka pomogła mi się podnieść, pogroziła szmatą i powiedziała, że wszystko powie Tacie, jak przyjdzie mnie odebrać. Nie pisnęła ani słowem.

Skoro rura zagrażała mojej głowie, to skakałam z trzech schodków prowadzących na górę, do pokoju nauczycielskiego. Na schodkach nie było stoperów, bo by się dzieciaki pozabijały biegając. Przy którymś skoku poślizgnęłam się i walnęłam kością ogonową w krawędź schodka. Nie mogłam chodzić, siedzieć, leżeć. Nic nie mogłam. Któryś z nauczycieli wziął mnie za fraki i zaciągnął (dosłownie!), do szkolnej pielęgniarki, która kazała siedzieć na krześle półdupkiem i się nie ruszać. Na lekcjach musiałam zostać i jeszcze wlepili mi uwagę do dzienniczka, za nieodpowiednie zachowanie na przerwie. Nikt się nad moją głupotą nie rozczulał. Potem skakałam już tylko na WF-ie.

Nie będę już wspominać, o zjeżdżaniu po poręczy na drugim piętrze, wychodzeniu za okno, żeby przespacerować się po parapecie i wyskakiwaniu z parteru na szkolne boisko, wprost na rosnące pod nim krzaki, bo tak bliżej. Pominę również milczeniem rzucanie się śnieżkami twardymi jak lód, jak również rzucanie tymi samymi śnieżkami w otwarte okna szkoły, na wysokości drugiego piętra. I te dzikie okrzyki radości, gdy któraś wpadła do środka. Żadna szyba nie została wybita.

W zasadzie, była to zapewne wina mojego Dziadka, który zabierając mnie na spacer do pobliskiego parku, pozwalał mi bez krępacji wspinać się po drzewach, podczas gdy on sam socjalizował się na ławeczce z innymi dziadkami. Za to Babcia nauczyła mnie mniej groźniej zabawy - robienia „becika”. dla mini laleczek, poprzez odpowiednie zwijanie materiałowej chusteczki. Taka Babcia, to ostoja bezpiecznego świata.

Zawsze wracałam do domu z pozdzieranymi kolanami, podrapana i umorusana jak dziki stwór, z wielkimi dziurami w rajstopach na kolanach. Babcia i Ciocia załamywały ręce, ale cóż miały robić? Cerowały. Na grzybkach. Nikt tak fajnie rajstop nie cerował. Bawiłam się ze wszystkimi, pańskimi i bezpańskimi zwierzakami. W piwnicy mieszkały koty. Kotom wynosiło się mleczko na spodeczku, ale bydlaki były tak nażarte, że nie chciały podchodzić. To się nazywało polowanie - capnąć takiego kota. Kotom się to nie bardzo podobało, więc raz na jakiś czas trzepnęły po ręce brudnymi pazurami. Jakoś nie wdała mi się gangrena. I te nieszczepione psy, upaprane jak nie boskie stworzenia. Przytulało się do nich czule i udawało, że to koniki, albo dzikie lwy. I co? I nic. Jak pies zaczynał na ciebie patrzeć złym wzrokiem to był znak, że lepiej żeby znów zamienił się w psa i przestał być wyimaginowanym lwem. Dzięki temu instynktowi, żaden mnie nigdy nie użarł. Przynajmniej niezbyt poważnie.

Taplaliśmy się na bosaka w kałużach. Zjeżdżaliśmy na rowerach z górki, względnie jeździliśmy bez trzymanki po piaszczystych drogach. Albo śmigaliśmy na tyłkach z ośnieżonego zbocza. Ręce mieliśmy czerwone i zamarznięte na kość, a w nasze czapki, szaliki i rękawiczki ubieraliśmy bałwany. Do domu wracaliśmy obwieszeni soplami, z groźbą śmiertelnego zapalenia płuc nad głową. I nadal żyjemy.

Kiedyś, ktoś sprzedał mi fajną historię. Że niby Indianie, jak szli na grzyby (!), to strzelali z łuku i tam gdzie strzała spadła, w okolicy metra musiał być grzyb. No to zrobiłam sobie łuk i strzały i całymi dniami latałam po lesie, w towarzystwie dzikich mrówek, jadowitych kleszczy i żmijek miedzianek. Strzelałam i szukałam tych grzybów. Znajdowałam tylko huby. Musi być, że to był łuk na dzikie grzyby. Nigdy nie postrzeliłam żadnej miedzianki.

A jak się to ma do naszych dzieci? Ano zupełnie inaczej. Wprowadza się te, jak im tam, zasady bezpieczeństwa. Zasady, które egzekwuje się od rodziców. Nie wolno pozwalać dzieciom chodzić po drzewach, bo to nieodpowiedzialne. Takie dziecko może przecież spaść i zabić się na śmierć. Same do szkoły chodzić nie powinny, bo przecież może je ktoś porwać i zjeść. Poza tym, co to za rodzic bezmyślny, który nie roztacza właściwej pieczy nad swoim dzieckiem. Zaraz go do sądu trzeba podać, do dzielnicowego albo chociaż do opieki społecznej. Jak stado chodzi podrapane i poobijane, znak to jasny, że maltretowanym jest srodze.

Kiedyś, taki nauczyciel doskonale wiedział, co się u którego dzieciaka w domu dzieje. Jak było nie tak, to wysyłał do Pedagoga, czy gdzie tam. Wszyscy chcieli chodzić do Pedagoga, bo był fajny i zabawny. Potrzebowali, czy nie. Dziś, podrapany urwis to ciężki przypadek. Zaraz trzeba go przepytać, czy krzywda nijaka mu się nie dzieje. Jak mówi, że nie, to na pewno kłamie, bo się boi. Trzeba wezwać rodziców i odpytać. Oczywiście, zdarzają się przypadki, że dziecko naprawdę potrzebuje pomocy, tyle, że z tymi rodzicami, którym się należy, to nikt nie chce specjalnie rozmawiać. Bo bardzo krzyczą i używają wulgaryzmów.

Dzieciaki nie powinny skakać, w gumę, na skakance, bo się zgrzeją i przeziębią albo poobijają. Śnieżkami też się nie można rzucać, bo można komuś zrobić krzywdę. Z drugiej strony, nie można się też do nich odezwać autorytatywnie, bo maluchy mają przecież swoje prawa. I doskonale o tym wiedzą. Wiedzą, że rodzic nie może strzelić w tyłek, nauczyciel krzyczeć, mama kolegi - nie ma prawa nawet zwrócić uwagi. Teraz są zasady i procedury.

Jak małoletni nie dostanie tego, co chce, to będzie się darł, kopał i krzyczał. I co będzie jak sąsiedzi usłyszą? Zaraz doniosą, że na pewno biją, piją, głodzą i maltretują. Ci rodzice. Patologiczni.

W sumie cieszę się, że Nastolatka Młodsza załapała się jeszcze na łażenie po drzewach, taplanie w błocie i strzelanie z łuku. To strzelanie, to musi jakieś genetyczne być. I że za płotem rosną dzikie jeżyny, jabłka i śliwki, które dzieciaki zbierają i znoszą do domów całymi siatkami. A czego nie zniosą, to zeżrą po drodze. Bez groźby nagłej niestrawności. Czy to czerwone, bo jeszcze zielone, czy zielone, bo już czerwone.

Za to Młoda niezwykle zdrowa jest, antybiotyków nigdy na oczy nie widziała. Boję się, że ktoś mnie za to kiedyś pociągnie do odpowiedzialności, bo powinnam brać, profilaktycznie. Chora, czy nie. Może to dlatego, że u w domu nikt nie psikał poręczy środkami bakteriobójczymi i nie starał się trzymać mnie pod sterylnym kloszem. Nie mam takich doświadczeń, więc i metod zabójczych dla wszystkiego co żywe nie stosowałam. Pewnie też źle. Jak się ktoś dowie, to pójdę za kratki. Nie mówcie nikomu.

Równie patologicznie, nazywam ją głupim cielęciem, gdy wytnie zakazany numer. Nie wiedzieć czemu, zwija się wtedy w kułak na podłodze i chichocze. Ciekawe dlaczego? Chyba to mało, jak to się teraz mówi? Wychowawcze?

Ale nie myślcie, że życie naszych pociech, pozbawione jest nutki niebezpieczeństwa. Co to to nie. Czyhają na nich straszne gry, hackerzy z Facebooka i wirusy na smartfony. Ciekawe, czy daje to jakąś realną, biologiczną odporność? Tak? Nie? Życie przyniesie odpowiedź?

Za powyższy wywód, nie zamierzam przepraszać żadnego z moich profesorów, wykładających psychologię ogólną, kliniczną, rozwojową i wychowawczą czy kreatywności. Również Ci od socjologii, psychiatrii i pedagogiki nie doczekają się przeprosin. W ferworze tworzenia ustaw do ustaw i kontroli odgórnej, coś strasznie schrzaniliśmy. Nadmiernie chroniąc młode pokolenie przed niebezpieczeństwami życia codziennego, odebraliśmy im szansę na wykształcenie podstawowych umiejętności, związanych z funkcjonowaniem na tej niebezpiecznej, pełnej dzikich zwierząt i groźnych bakterii, planecie. Zafundowaliśmy im sterylizację, zarówno psychiczną, jak i biologiczną. A kiedy zaangażowani działacze na rzecz ochrony poczętych i planowanych, narodzonych i wyrośniętych, sami będą dziadkami, współczuję im spotkania z przedstawicielami młodego pokolenia w zatłoczonym autobusie. Nie liczyłabym, na ustąpienie miejsca, bo przecież oni już od najmłodszych lat wiedzą, że stojąc, można się przewrócić.

Kinga Joanna Ochendowska

Źródło artykułu:imagazine.pl
rodzicedzieciwiadomości