Do Ziemi na razie nie zbliża się kometa, ale technomiliarderzy już prywatyzują kosmos
Miliony petrodolarów płoną w ułamkach sekund, gdy Amerykański Bohater leci zniszczyć zagrażającą Ziemi kometę. Ale zawraca na rozkaz króla big techu, który chce na komecie zarobić. To tylko film - prześmiewczy "Nie patrz w górę". Tymczasem na prawdziwej Ziemi wyścig technomiliarderów w kosmos już trwa. Pytanie, czy przyniesie więcej dobra, czy zła.
- To, co mi dałeś, jest najbardziej niesamowitym doświadczeniem, jakie mógłbym sobie wyobrazić - powiedział odtwórca kultowej postaci kapitana Kirka z serialu i filmów z serii Star Trek, Wiliam Shatner, po powrocie na Ziemię z kosmicznego lotu, który sfinansował multimiliarder Jeff Bezos.
Czy komercjalizacja przestrzeni przez najbogatszych ludzi świata to dobry pomysł i czy przypadkiem nie patrzymy właśnie na tworzenie podwalin pod pozaziemskie latyfundia, nowy Dziki Zachód cywilizacji?
PONAD LINIĘ KARMANA
W niedzielę 11 lipca 2021 r sir Richard Branson, człowiek, którego wielka kariera i bogactwo rozpoczęły się m.in. od wypromowania Sex Pistols, wsiadł na pokład należącego do jednej z jego firm - Virgin Galactic - samolotu kosmicznego SpaceShipTwo i odbył 90-minutowy lot suborbitalny. Po czym w mediach okrzyknął się pierwszym kosmicznym turystą.
Z tym pierwszeństwem są dwa problemy. Po pierwsze historycznie pierwszym kosmicznym turystą jest Denis Tito, który w 2001 roku spędził ponad siedem dni na orbicie, za co zapłacił Rosjanom 20 milionów dolarów. Po drugie, Branson wzleciał na wysokość niespełna 80 kilometrów, gdy umowna granica kosmosu, czyli tzw. Linia Kármána, przebiega na wysokości 100 km od powierzchni Ziemi.
Skoro Branson nie doleciał w kosmos, jego wyczyn postanowił powtórzyć i poprawić inny miliarder i właściciel prywatnej firmy kosmicznej, czyli Jeff Bezos. Dokładnie dziewięć dni po Bransonie szef Amazona usadowił się w rakiecie New Shepard, nazwanej na cześć pierwszego Amerykanina, który odbył lot suborbitalny - i wzleciał na wysokość 107 kilometrów, w tym przez trzy minuty przebywał w stanie nieważkości. Dla porównania Międzynarodowa Stacja Kosmiczna okrąża Ziemię na wysokości mniej więcej 400 kilometrów, a satelity pracujące na tzw. orbicie geostacjonarnej oddalone są od ziemskiego równika o ponad 35, 5 tys. kilometrów.
Co ciekawe, obaj miliarderzy nie mieli po swoich wyczynach najlepszej prasy, a o tym drugim krążyły nawet niewybredne żarty przyrównujące należącą do niego rakietę do wielkiego fallusa i określające Bezosa mianem "Big Cosmic Dick". Opinii tej nie poprawiło nawet zabranie przez Bezosa na krótki kosmiczny wypad Wally Funk (82-letniej pilotki, jednej z grona niedoszłych astronautek znanych jako Mercury 13) i wspomnianego aktora Williama Shatnera, który odbył swój kosmiczny lot, mając na karku 90 lat.
Ale to właśnie Shatner, płacząc z emocji, w krótkich słowach i swoich łzach wyraził to, co będzie przyciągało kolejnych kosmicznych turystów i zapewniało technomiliarderom stałe dopływy dużej gotówki.
Za bilet w kosmos, w zależności od tego, czy chcemy tylko zobaczyć krzywiznę Ziemi, czy odbyć kilkudniowy lot orbitalny, trzeba dziś zapłacić od 450 tysięcy do około 40 milionów dolarów za osobę. Na Ziemi żyje wiele osób, dla których to naprawdę nie jest tak dużo, a turystyka kosmiczna to już nie mrzonki, ale całkiem sprawnie rozwijający się biznes. Co dalej? Górnictwo kosmiczne? Własne pozaziemskie miasta? Czy miliarderzy - technooptymiści stworzą własne pozaziemskie latyfundia?
GDZIE NASA NIE MOŻE
W tym roku NASA wybrała nowy lądownik księżycowy programu Artemis. To Starship: największe, najbardziej ładowne urządzenie zdolne wynosić ludzi i ładunki poza ziemską atmosferę. Olbrzymi "rakietostatek" posłuży do pierwszej od czasu Apollo misji wokół Księżyca, czyli opłaconej przez japońskiego miliardera Yusaku Maezawę wycieczki artystycznej o dźwięcznej nazwie "Dear Moon".
To Starship, a konkretnie ponad 10 tysięcy startów i lądowań Starshipów, ma dostarczyć na Marsa milion ton materiałów, co pozwoli założyć pierwszą trwałą ludzką osadę na innej planecie.
Pierwszych ludzi na Marsa Starship ma zawieźć do 2024 roku. Tak przekonuje człowiek, który go stworzył – właściciel Space X Elon Musk. Facet, którego entuzjaści czczą jako niemal technologicznego boga, a wrogowie widzą oczyma duszy, jak każe zawrócić lecące na spotkanie niszczycielskiej komety rakiety niczym grany przez Marka Rylance’a miliarder z "Don’t Look Up".
Najbogatszy człowiek świata, w którego portfelu oprócz SpaceX znajdują się takie firmy jak Tesla, OpenAI i Neuralink, w odróżnieniu od pozostałych graczy na razie nie poleciał w kosmos, za to wysłał w niego pierwszą prywatną orbitalną misję kosmiczną, czyli Inspiration4. Kapsuła pasażerska Dragon, taka sama jak te dostarczające astronautów na Międzynarodową Stację Kosmiczną, wyniosła czworo członków załogi na trzydniową wycieczkę wokół Ziemi. Statek wzniósł się na wysokość ponad 580 kilometrów, czyli taką, jaką osiągały promy kosmiczne. Co ciekawe jedną z czworga załogantów była lekarka Sian Proctor, która trenowała do lotu w Polsce, a konkretnie w polskiej analogowej bazie kosmicznej Lunares.
Jak to się stało, że Muskowi wyszło to, co nie udało się innym graczom? Cóż, trenował z NASA i dla NASA. Bo chociaż, kiedy 20 lat temu zakładając SpaceX mówił, że chce to zrobić, aby wysłać myszy na orbitę Marsa, to jego wszystkie działania były i są skoncentrowane na jednym – na obniżeniu kosztów wyniesienia ładunku na orbitę. Kosztu, który przed pojawieniem się SpaceX i należących do niego Falconów wynosił naprawdę sporo. W przypadku amerykańskich wahadłowców było to około 54 tys. dolarów za kilogram ładunku, radzieckie Sojuzy oferowały tę samą usługę za niespełna osiem tysięcy dolarów za kilogram, a Musk obniżył tę kwotę do około 2,5 – 2 tysięcy za kilogram.
- Rosjanie uznali nawet, że to ceny dumpingowe, dużo poniżej kosztów ponoszonych przez SpaceX - mówi dr Piotr Kaczmarek-Kurczak z Centrum Studiów Kosmicznych Akademii Leona Koźmińskiego i dodaje, że niedawno jedna z gazet nazwała działania Muska i ekspansję SpaceX kwantowym skokiem w sektorze kosmicznym. - To całkiem nowy poziom rozwoju, skok, który zmienił wszystko - mówi.
Bo kiedy zapytamy, co było najważniejszym kosmicznym wydarzeniem 2021 roku, odpowiedź będzie dość oczywista. Konkurencja jest, owszem, spora: szczęśliwe posadzenie na Marsie największego do tej pory łazika - laboratorium Perseverance; pierwszy historyczny lot helikoptera marsjańskiego Ingenuity; fakt, że już nawet Zjednoczone Emiraty Arabskie i Indie mają własne programy kosmiczne, i wreszcie nowi, potężni gracze wielkiej kosmicznej gry, czyli Chiny z udaną misją marsjańską, własną stacją kosmiczną i badaniami Księżyca na poziomie niedostępnym w tej chwili ani Amerykanom ani Europejczykom? W dodatku koniec roku przyniósł długo oczekiwany start Kosmicznego Teleskopu Jamesa Webba.
Ale to odpalenie programu turystyki kosmicznej sprawia, że coś, co nie tak dawno było domeną wysoko dotowanych agencji kosmicznych, wiązało się z wieloletnimi szkoleniami astronautycznymi i miało służyć nauce, zeszło do poziomu zabawy dostępnej dla bogaczy.
Musk zyskał na partnerstwie z NASA. Agencja jeszcze w czasach prezydentury Baracka Obamy uznała, że bardziej opłacalne będzie delegowanie części zleceń do firm prywatnych. Ważne było przede wszystkim uniezależnienie się od Rosjan. Po tym, jak w 2011 roku zakończono program lotów wahadłowców, w kwestii obsługi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej USA były zdane na stronę rosyjską.
- To wywoływało konflikty, bo Amerykanie zrobili to samowolnie, bez jakichś większych konsultacji ze stroną rosyjską - wyjaśnia dr Kaczmarek-Kurczak. I tutaj na scenę wszedł Musk, który najpierw zbudował serię odzyskiwalnych rakiet Falcon, z flagowym Falconem 9 na czele, następnie kapsułę zaopatrzeniową Dragon, w dodatku obniżył koszt transportu i w krótkim czasie to on zgarnął kontrakt na zaopatrywanie ISS. Ubrał to wszystko też w patriotyczne szaty, ogłaszając światu, że znowu amerykańskie rakiety kosmiczne startują z amerykańskiej ziemi. W tym samym czasie rozpoczął prace nad załogową wersją Dragona.
- Musk robi wokół siebie wielkie show, ale faktem jest, że jest zawsze kilka kroków przed konkurencją i umie wykorzystywać nisze. Tak było z Teslą. Gdy tworzył firmę, samochody elektryczne były mirażem, fanaberią, teraz Tesla jest największą firmą motoryzacyjną świata i nikt nie kwestionuje zasadności samochodów elektrycznych. Identycznie ma się sprawa ze Starlinkami, czyli satelitami mającymi pozwolić na dostęp do internetu z każdego miejsca świata. Kilka firm próbowało coś takiego zrobić, ale dopiero Musk zrobił to na tak ogromną skalę i w tym wypadku jego marża będzie nieograniczona, bo nie ma żadnej konkurencji, za to na usługę znajdzie wielu chętnych, od firm świadczących morskie i powietrzne usługi transportowe, po armie całego świata - wylicza dr Kaczmarek-Kurczak.
I dodaje, że Musk jest guru ruchu technooptymistów, grona zamożnych ludzi, którzy dorobili się na nowych technologiach i są przekonani, że nie ma takiego problemu, którego technologia nie rozwiąże. Ci ludzie współfinansują jego poczynania i głoszą romantyczną wizję eksploracji kosmosu, która mówi, że nasz nowy pozaziemski dom już na nas czeka.
BARDZO DZIKI ZACHÓD
Turystyki kosmicznej już się nie powstrzyma, a na miliarderach głodnych nowych wrażeń chcą zarobić wszyscy. Całkiem niedawno wspomniany Yusaku Maezawa poleciał wraz z Rosjanami na Międzynarodową Stację Kosmiczną. ISS, które nieodwołalnie kończy swój żywot, jest na razie jedynym kosmicznym hotelem, na którym próbują zarobić przede wszystkim Rosjanie, ale o komercjalizacji stacji przebąkują również Amerykanie. W połowie roku pojawiła się też informacja o budowie kosmicznego hotelu przez Orbital Assembly Corporation. Zbudowany na wzór tzw. Torusa Stanforda kosmiczny habitat miałby pomieścić 400 gości, którzy będą mieli do dyspozycji SPA, kina i nieustanną kosmiczną panoramę. Do tego za dodatkową opłatą będą mogli wybrać się na kosmiczny spacer.
I wszystko fajnie. Jest nowa gałąź biznesu i przemysłu, nowe możliwości zarobkowania i tylko wciąż nie ma nowego prawa trzymającego w ryzach takie przedsięwzięcia. W tej chwili osoba płacąca za kosmiczną przejażdżkę wobec prawa nie różni się niczym od ładunku. Nie ma nawet statusu pasażera, co dawałoby jej ochronę prawną. Wszystko działa na tzw. zasadzie cross-waivers, czyli obopólnej zgody na podjęcie ryzyka i zrzeczenia się roszczeń w przypadku katastrofy. Tyle w przypadku turystyki. A co z proponowanymi kopalniami na Księżycu i własnością wydobywanych tam surowców? Co z prawem własności ewentualnej bazy marsjańskiej Muska?
- Prywatni potentaci kosmiczni jak Musk czy Bezos mogą tyle, na ile im się pozwoli lub ile im się nie zabroni - mówi Bartosz Malinowski, prawnik związany z Centrum Badań Kosmicznych PAN oraz członek Grupy Roboczej ds. Polskiego Prawa Kosmicznego.
- Nie są oni adresatami prawa międzynarodowego, co oznacza, że nie są zobowiązani do przestrzegania Traktatu o Przestrzeni Kosmicznej z 1967 roku, który odnosi się do państw. W gestii danego państwa, w tym wypadku Stanów Zjednoczonych, pozostaje, na co pozwoli swoim obywatelom. Ale należy pamiętać, iż Traktat zakłada, że decyzje jednego kraju nie mogą wpływać na sytuację innego państwa, a z przestrzeni kosmicznej może korzystać każdy - wyjaśnia specjalista, lecz dodaje, że zarówno Traktat o Przestrzeni Kosmicznej, jak i prawa poszczególnych państw nie są dostosowane do obecnej, bardzo dynamicznej sytuacji. Jego zdaniem dzika prywatyzacja kosmosu jest jak otwieranie puszki Pandory z nowymi problemami z nadzieją, że nic się nie stanie.
A co może się stać? Mogą spełnić się scenariusze od lat pisane przez klasyków science-fiction.
Zajrzyjmy w przyszłość.
W 2023 roku konferencję TED czeka niezwykłe wystąpienie. Światu objawi się biznesowy talent, niejaki Peter Wayland, i buńczucznie zapowie, że chce być kolejnym w sztafecie geniuszy, którzy popychali ludzkość do przodu, zaczynając od - uwaga, wysokie C - mitycznego tytana Prometeusza, który przyniósł ludziom ogień. Tylko on skupi się na nanotechnologii, biotechnologii i przestrzeni kosmicznej.
To znów film, a dokładnie zapowiedź "Prometeusza" Ridleya Scotta, który jest prequelem do "Obcego". W "Obcym", jak pamiętamy, chciwości korporacji Petera Waylanda zawdzięczamy spotkanie ludzkości z pewnym raczej groźnym stworem:
Filmy i książki science-fiction od dawna pokazują jako śmiertelne zagrożenie dla ludzkości chciwość i pychę najbogatszych i najpotężniejszych ludzi na planecie, którzy w swoich ambicjach zaczęli patrzeć – wbrew tytułowi wspomnianego wcześniej najczęściej chyba dyskutowanego filmu ostatnich tygodni – w górę. Problem polega na tym, że ta fikcja zaczyna stawać się rzeczywistością.
Po pierwsze bez wątpienia pojawią się prywatne firmy chętne wydobywać surowce na Księżycu czy na asteroidach. W tej chwili nikt, poza ich państwem, nie może im tego zabronić, bo choć zadeklarowanie nabycia jakiegoś ciała niebieskiego nie stanowi w świetle prawa niczego, poza deklaracją, to działa też zasada mówiąca, że każdemu państwu, w tym jego obywatelom, wolno wykorzystywać kosmos, przy czym żadnemu państwu nie wolno przeszkadzać innemu.
Kwestia ta stanie się nawet bardziej problematyczna, jeśli faktycznie dojdzie do ustanowienia prywatnej kolonii na Marsie. Do kogo będzie należała kolonia, do jej mieszkańców czy na przykład do firmy, która w nią zainwestowała? I jaki status będą mieli osadnicy? A co, jeśli kolonia zdobędzie możliwość usamodzielnienia się i zechce odrzucić ziemskie zwierzchnictwo? I co z prawem własności, czy jeśli osadnicy odrzucą zwierzchnictwo będą mieli prawo do wszystkiego, co przywieziono z Ziemi? A co z tym, co znajdą w Kosmosie i przywiozą ze sobą na Ziemię?
W tej chwili nie ma prawa zdolnego odpowiedzieć wprost na te pytania i pozostaje nam żmudna interpretacja, której wyniki będą kontrowersyjne. Na przykład w prawie polskim istnieje przepis mówiący, że można nabyć własność rzeczy niczyjej poprzez posiadanie samoistne. Ale nie ma wyraźnych ponadnarodowych ustaleń prawnych w tej kwestii. Pewną odpowiedź może stanowić Artemis Accords, czyli podpisane niedawno przez Polskę porozumienie dt. udziału w programie Artemis. Podpisane pod dokumentem agencje kosmiczne stwierdziły, że wydobycie surowców kosmicznych nie stanowi krajowego zawłaszczenia w rozumieniu Traktatu Kosmicznego. Ale to wciąż za mało na jakiekolwiek przydatne rozstrzygnięcia.
I chyba to jest największa szkoła, jaką wynieśliśmy z obecnego kosmicznego boomu: kilka dobrych decyzji sprawiło, że przemysł kosmiczny ruszył pełną parą, a prywatne firmy sięgają tam, gdzie agencje kosmiczne nie mogą lub nie chcą. Jednak pozbawiona solidnych regulacji prawnych przestrzeń kosmiczna jest - jak to ładnie określa Bartosz Malinowski - obszarem chronionej prywatno-prawnej anarchii. - Jest niczyja i nie może stać się czyjaś - podsumowuje prawnik.