Bombowce nad Auschwitz. Dlaczego nie uderzyły w obóz?
Dlaczego alianci nie zbombardowali Auschwitz? Techniczne możliwości ataku na obóz nie budzą dziś wątpliwości, ale czy nalot faktycznie zmieniłby los tysięcy więźniów? Choć go nie przeprowadzono, bomby spadły na pobliskie zakłady chemiczne. Po latach amerykańscy prezydenci przyznali, że decyzja, by nie atakować Auschwitz, była poważnym błędem.
- Powinniśmy byli to zbombardować - powiedział przed laty prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush, stojąc przed lotniczym zdjęciem przedstawiającym obóz w Auschwitz.
Choć jego słowa były skierowane do sekretarz stanu Condolezzy Rice, usłyszał je i nagłośnił ówczesny szef Jad Waszem Awner Szalew. Wcześniej - choć nie wprost - sprawę bierności aliantów poruszył Bill Clinton podczas otwarcia waszyngtońskiego Muzeum Holokaustu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czas na AI. Zapowiedź buntu maszyn czy nowa rewolucja przemysłowa? - Historie Jutra napędza PLAY #5
- Czy postąpilibyście tak samo, gdyby zamiast Żydów co dzień torturowano tutaj, palono żywcem i duszono gazem tysiące angielskich, amerykańskich czy rosyjskich kobiet, dzieci i starców? - pytał latem 1944 r. Dawid Ben Gurion, przewodniczący komitetu wykonawczego Agencji Żydowskiej.
Zobacz także: Czy to sprzęt NATO, czy rosyjski?
Cel istnienia obozu był już wówczas doskonale znany, raporty o zagładzie Żydów i prowadzonym w Auschwitz przez Niemców ludobójstwie trafiały na biurka decydentów, a organizacje żydowskie apelowały o przeprowadzenie lotniczego ataku na obóz.
Bombardowania Oświęcimia
Potencjalny cel od 1943 r. znajdował się w zasięgu alianckiego lotnictwa. Dowodem na to są nie tylko powojenne spekulacje, ale i relacje świadków: latem 1944 r. nad Oświęcimiem pojawiały się alianckie bombowce.
Pierwsze maszyny dotarły nad miasto 14 kwietnia 1944 r. Przeprowadziły zwiad, fotografując m.in. ważne zakłady chemiczne IG Farbenidustrie (Werk Auschwitz O/S KL Auschwitz III), a także teren obozu. Naloty zaczęły się później - najprawdopodobniej przeprowadzano je czterokrotnie: 20 sierpnia (samoloty B-17), 13 września (samoloty B-24), a następnie dwa kolejne - 18 i 26 grudnia.
Żaden z nich nie był wymierzony w Auschwitz, ale dwie bomby spadły na zabudowania obozu, zabijając kilkunastu więźniów.
Niedługo po zakończeniu wojny ocaleni świadkowie tamtych wydarzeń, działacze żydowscy i politycy, a z czasem także historycy i badacze, zajmujący się wojskowością, zaczęli stawiać pytanie: dlaczego nie zniszczono całego obozu lub przynajmniej krematoriów, albo infrastruktury kolejowej, dostarczającej do Auschwitz tysiące nowych ofiar?
Zdaniem osób i instytucji odpowiedzialnych za taki przebieg wydarzeń, jak brytyjski marszałek RAF Arthur Harris czy amerykański Departament Wojny, nie było takiej możliwości ze względu na dystans i niedostatek odpowiednich samolotów, skierowanych do atakowania innych celów, uznanych za ważniejsze. Stanowisko to poddali krytyce badacze - jak David S. Wyman czy Martin Gilbert, którzy szczegółowo przeanalizowali zdolności alianckiego lotnictwa.
Operacja Frantic
Czterosilnikowe bombowce strategiczne, jak uczestniczące w nalotach na oświęcimską fabrykę IG Farben B-17 i B-24, miały - z ładunkiem bomb - zasięg od ok. 2,9 tys. km do 4 tys. km. Ewentualne problemy z odległością można było ponadto kompensować - dowodzi tego seria operacji pod kryptonimem Frantic, gdy amerykańskie bombowce bombardowały cele w Europie, a po zrzucie bomb nie wracały do macierzystych baz, ale lądowały na sowieckich lotniskach.
Utrudnienia ze strony Rosjan czy ich katastrofalne zaniedbania, których skutkiem było zniszczenie przez Niemców dziesiątek amerykańskich maszyn na lotnisku w Połtawie, doprowadziły do zakończenia współpracy.
Mimo tego loty w ramach kolejnych operacji Frantic - jak choćby zrzuty zaopatrzenia dla ogarniętej powstaniem Warszawy - dowiodły, że w zasięgu alianckiego lotnictwa znajduje się praktycznie cała Europa, a przemieszczanie przez Niemców zakładów przemysłowych nie przesuwa ich poza zasięg bombowców strategicznych.
Nie tylko bombowce strategiczne
Ale czy nalot takich maszyn na obóz Auschwitz mógł cokolwiek zmienić? Szczegółowe przedstawienie tych zagadnień znajdziemy w pracy doktorantki Instytutu Historii PAN Ewy Cuber-Strutyńskiej pt. "Sprawa bombardowania KL Auschwitz w świetle wybranych opracowań".
Autorka powołuje się w niej na analizy wskazujące co najmniej trzy sposoby zniszczenia obozowej infrastruktury bez jednoczesnego masakrowania więźniów. Zamiast bombowców strategicznych, bombardujących z dużej wysokości, w grę wchodziło wykorzystanie lżejszych B-25 (co jednak najprawdopodobniej oznaczałoby bardzo duże straty wśród atakujących maszyn).
Alternatywę przedstawił m.in. historyk i ekspert specjalizujący się w badaniu działań amerykańskiego lotnictwa wojskowego Richard G. Davis. Według niego możliwym rozwiązaniem były precyzyjne ataki nie na cały obszar obozu, ale na konkretne cele na jego terenie, z użyciem samolotów takich jak P-38 Lightning lub Mosquito.
Te pierwsze, z charakterystyczną dwukadłubową sylwetką - choć były myśliwcami - mogły zabierać ładunek bomb zbliżony do tego, jaki standardowo przenosił wielki B-17 (nieco ponad dwie tony, choć maksymalny udźwig bombowca był znacznie większy).
Drugie - zbudowane m.in. ze sklejki i płótna Mosquito - należały do najbardziej wszechstronnych samolotów II wojny światowej. Pełniły m.in. rolę bombowców, które w 1944 r. z powodzeniem wykonały misję podobną do tej, jaką mógłby być precyzyjny atak na Auschwitz.
Operacja Jerycho - samoloty uwalniają więźniów w Amiens
Brytyjczycy użyli bowiem samolotów Mosquito do ataku na więzienie w Amiens w okupowanej Francji - celem uderzenia było umożliwienie ucieczki przetrzymywanym w więzieniu przez Niemców członkom francuskiego ruchu oporu.
Samoloty atakowały nie cały obiekt, ale jego konkretne elementy, jak wybrane fragmenty murów czy określone budynki. Nalot kilkunastu maszyn na więzienie okazał się sukcesem (choć kwestionowanym po wojnie) - w wyniku ataku lotniczego z więzienia zdołało zbiec ponad 180 zatrzymanych.
Nalot ten przeszedł do historii jako Operacja Jerycho. Jest przywoływany do poparcia tezy, że podobny atak byłby możliwy również w przypadku Auschwitz.
Jak zakończyć ludobójstwo?
Jednocześnie nie brak głosów przeciwnych. Samo zbombardowanie obozu i ucieczka więźniów nie zapewniały im przeżycia wobec spodziewanej masowej obławy prowadzonej w takiej sytuacji przez Niemców.
Działania ludobójczej machiny nie zatrzymałoby także zniszczenie komór gazowych czy krematoriów. Zwrócił na to uwagę w jednym z wywiadów Albert Speer - jeden z przywódców nazistowskich Niemiec. Zauważył on, że w takiej sytuacji Niemcy na szerszą skalę wróciliby do metod, jakimi prowadzili ludobójstwo na terenach ZSRR (tj. rozstrzeliwania i mobilnych komór gazowych).
Trudna do obronienia jest także opinia o zakończeniu lub przerwaniu mordowania więźniów obozu poprzez zniszczenie torów. Do Auschwitz prowadziło kilka szlaków kolejowych, a zniszczenia torów, nawet poważne, były usuwane przez wyspecjalizowane w pracach naprawczych oddziały nawet nie w ciągu dni, ale kilku-kilkunastu godzin.
Dlatego odpowiedź na pytanie o możliwość zbombardowania Auschwitz prawdopodobnie już na zawsze będzie dzielić historyków. Deklaracje polityków w tej kwestii - choć szeroko nagłaśniane - są tylko osobistymi opiniami osób poruszonych skalą niemieckiego ludobójstwa.
Nigdy nie dowiemy się, czy bomby zrzucone na Auschwitz albo tory kolejowe faktycznie zmieniłyby skalę Holokaustu. Wiemy za to bez wątpienia, że zakończył go wysiłek aliantów, sprowadzony nie do nalotów na pojedyncze - nawet najbardziej symboliczne obiekty - ale do ostatecznego zwycięstwa nad III Rzeszą.
Łukasz Michalik, dziennikarz Wirtualnej Polski