Bill Gates chce większych podatków dla najbogatszych. Bo wie, że ich nie będzie
Bill Gates od lat uważa, że miliarderzy tacy jak on powinni wrzucać do budżetu więcej. Chociaż jego poglądy wydają się zaskakujące i dla niektórych nawet szokujące, to łatwo rozgryźć, skąd ta odwaga. Po prostu nikt do dzielenia się go nie zmusi.
- Uważam, że bogaci powinni płacić więcej niż obecnie - napisał Bill Gates, drugi, a czasami pierwszy, najbogatszy człowiek na świecie. W tym przypadku nie ma mowy o nagłym przypływie szczerości. Założyciel Microsoftu już od lat apeluje, by najbogatsi w większym stopniu dzielili się ze społeczeństwem, zmniejszając w ten sposób stale rosnące nierówności.
- Zostałem nieproporcjonalnie wynagrodzony za pracę, którą wykonałem, podczas gdy wielu innym, którzy również ciężko pracowali, nie udało się to - przyznał Gates. Zanim łzy wzruszenia zaleją nam oczy, pamiętajmy, że majątek Gatesa to wcale nie szczęśliwe zrządzenie losu.
To nie przypadkowy rzut kostką spowodował, że akurat jemu się poszczęściło, a innym już nie. Zadecydował nie tylko talent, ale również możliwości. Już jako 13-letni uczeń ekskluzywnej, prywatnej szkoły w Seattle mógł korzystać z opłaconego przez rodziców czasu komputerów General Electric). Do tego później jego firma wykorzystywała praktyki monopolistyczne.
Zobacz też: USA. Podatek od robota. Tak demokraci chcą zwalczać negatywne skutki automatyzacji
Odłóżmy historię na bok. Bill Gates to akurat jeden z niewielu miliarderów na świecie, który wie, że wypracowanym bogactwem należy się dzielić - stąd charytatywna aktywność. I chociaż nawoływanie do większego opodatkowania miliarderów potwierdza altruistyczne zapędy Gatesa, to należy zadać sobie pytanie: na ile jego słowa to chęć zmienienia systemu, a na ile zwykły populizm?
Ile mógłby zapłacić Bill Gates?
- Zapłaciłem ponad 10 miliardów podatków. Gdybym musiał zapłacić ponad 20 miliardów, nie przeszkadzałoby mi to. Ale gdybym miał zapłacić ponad 100 miliardów podatków, zacząłbym liczyć, ile mi zostanie - powiedział na jednej z listopadowych konferencji Gates.
"Oczywiście żartuję", dodał, ale możemy domyślać się, że matematyka rzeczywiście poszłaby w ruch. Ten "dowcip" dobrze pokazuje jednak logikę miliarderów - łatwo się mówi, ale gdyby przyszło co do czego, o dawnych wypowiedziach można byłoby szybko zapomnieć.
Bill Gates jest entuzjastą wyższych podatków, ale w teorii. Tak się składa, że kandydatem na prezydenta Stanów Zjednoczonych może być osoba, która domaga się opodatkowania najbogatszych. O nominacje ubiegają się Elizabeth Warren oraz Bernie Sanders, który stwierdził niedawno, że miliarderzy nie powinni istnieć.
Czy Bill Gates ich popiera? Nie bardzo. Założyciel Microsoftu ma obawy, czy Warren ma wystarczająco otwarty umysł, aby porozmawiać z kimś, kto ma bardzo dużo pieniędzy. Słowem - owszem, Gates chce opodatkowania bogatych, ale gdy na horyzoncie jest ktoś, kto mógłby się do tego przyczynić, to miliarder wolałby jednak innego kandydata. I tak od lat. Przypadek?
Tymczasem w scenariuszu Warren - jak można wyliczyć za pomocą specjalnego kalkulatora - Gates musiałby zapłacić nieco ponad 6 miliardów dol. podatku. To dużo, ale nie dla kogoś, kogo majątek szacowany jest na przeszło 100 mld dol. Mimo tego Gates nie mówi, że Warren jest jego kandydatką i jakoś nie chce przełknąć ewentualnych różnic.
Gwarantowany dochód podstawowy? Chętnie! Płacenie podatków? Już mniej
Oczywiście Gates może mieć swoją wizję polityki i idealnego opodatkowania. Dziwnym trafem nie jest ona zbieżna z poglądami osób, które mogą coś faktycznie zdziałać. Wydaje się, że wśród miliarderów z branży technologicznej to powszechny pogląd.
- Dawanie ludziom wolności wyboru tego, co chcą robić, oczywiście kosztuje. I tacy ludzie, jak ja, powinni za to płacić - mówił Mark Zuckerberg, marząc o gwarantowanym dochodzie podstawowym. Czyli sumie, która trafiałaby do każdego, bez względu na wiek, wykształcenie czy zajmowane stanowisko. Zdaniem szefa Facebooka to właśnie najbogatsi powinni opłacić tę rewolucyjną ideę.
Temu pomysłowi przyklasnęłoby wielu ekonomistów! Ale co z tego. Zuckerberg kreśli tak ambitne plany, bo wie, że gwarantowany dochód podstawowy to w najbliższym czasie mrzonka. Może kreować się na wizjonera, który uwolniłby masy od bezsensownej, niskopłatnej i upokarzającej pracy, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że nie będzie musiał tego robić.
W praktyce Zuckerberg gdy mógł, to raczej unikał dzielenia się pieniędzmi (pomijając działalność charytatywną rodziny - co do której też jest dużo wątpliwości i zastrzeżeń). Przykładem jest Facebook, który np. w Polsce nie odprowadzał podatków za zarobione na reklamach pieniądze. Zmieniło się to dopiero w 2018 roku (możemy się zastanawiać, na ile była to dobra wola, a na ile efekt gaszenia pożarów wywołanych przez Cambridge Analytica). Nawet to nie uciszyło wątpliwości na temat tego, czy Facebook rzeczywiście płaci proporcjonalnie do osiąganych przychodów.
Nie przez przypadek Facebook zarejestrował spółkę w Irlandii, gdzie podatek CIT dla wielkich firm jest bardzo niski. Rzecz jasna Facebook nie jest wyjątkiem, bo rajem podatkowym Irlandia była też dla Apple, ale to pokazuje, na ile prawdziwe są historie o dzieleniu się majątkiem wielkich firm.
Słowa nie kosztują nawet bogatych
Nawet jeśli chcą dobrze, to szkoda, że tylko na ich słowach się kończy. Zuckerberg szybko zapomniał o społeczeństwie, kiedy Warren zagroziła, że doprowadzi do podziału gigantów technologicznych. Szef Facebooka zapowiedział, że gdyby doszło do takiej sytuacji, od razu wszedłby na drogę sądową przeciwko nowej prezydent USA. I był święcie przekonany, że pojedynek by wygrał.
W dyskusjach o podatkach dla najbogatszych firm z branży technologicznej pojawia się argument, że zbyt wysoka danina sprawiłaby, że te przestałyby tworzyć innowacyjne produkty. Rodzi się jednak pytanie - o jakich rewolucjach mówimy? Ostatnie lata to "pieniądz robi pieniądz" w praktyce. Brakuje odważnych technologii, przełomowych idei. Jest za to coraz więcej narzekania na to, że korporacje mogą zbyt wiele i co gorsza ze swoich praw chętnie korzystają.