Trud skończony. Recenzja "Avengers: Endgame" [BEZ SPOILERÓW]
Czwarta część Avengersów kończy pewną epokę w historii Marvela. Głupcem byłby ten, kto sądzi, że właściciel marki, Disney, na tym poprzestanie. Chciałbym jednak, by wszyscy – studio, producenci, przede wszystkim widzowie –złapali oddech po tym wyczerpującym finale.
26.04.2019 15:18
Mija pięć lat od wydarzeń z "Infinity War". Pozostała przy życiu ludzkość oraz członkowie Avengers próbują na nowo posklejać sobie życie po wybiciu przez Thanosa połowy życia na Ziemi. Jednym idzie to lepiej, innym gorzej, ale przeszłość krąży nad wszystkimi jak sępy nad samotnym wędrowcem na pustyni.
Nie jest to jednak film o godzeniu się z losem, tylko komiksowy produkcyjniak. Chwile zwątpienia szybko ustępują miejsca temu, czego oczekuje się od superbohaterów – odkręcenia tego całego bajzlu i przywrócenia świata sprzed pstryknięciem Thaonsa. Jak w każdym filmie, tym razem to osobista sprawa.
Bohaterowie zbierają się, obmyślają plan i niezwłocznie wcielają go w życie. Planem okazuje się być niekończące się autocytowanie i dość bezwstydny fanserwis. Pojawiają się lokacje, postaci, sceny i sytuacje z poprzednich filmów. I nie dotyczy to tylko ostatniej, trzeciej fazy. Bracia Russo czerpią pełnymi garściami ze starszych produkcji, zwłaszcza tych bardziej popularnych.
Czemu to służy? Poza zadowoleniem fanów? Dialog z przeszłością jest ciekawy, może pozwolić na nabranie nowej perspektywy bądź przemodelowanie ustalonego już świata. Ale w "Endgame" służy to bardziej postaciom niż widzom. Cały czas oglądamy spotkania po latach, postaci mogę się ze sobą rozmówić, pożegnać czy przekazać sobie ostatnie rady.
Mniej więcej w połowie tego trzygodzinnego dzieła poczułem się podobnie jak wtedy, kiedy oddawałem pracę magisterską w sekretariacie – chciałem, by wszystko to już się zakończyło i było za mną. Żebym nie musiał się dłużej wozić z tą kulą u nogi. Mało pochlebne porównanie, prawda?
Ale taka jest prawda – bracia Russo i cała reszta mnie wykończyli. Ponad 20 filmów z jednego uniwersum w przeciągu 11 lat po drodze stały się dla mnie katorgą. Pewnie wynika to z tego, że te filmy stały się dla mnie zbyt podobne do siebie. Ale też z tego, że przestałem wierzyć, że jakiekolwiek zmiany, które mają być przełomowe dla uniwersum, faktycznie są przełomowe.
Stan Lee wymyślił nieskończoną narrację w komiksie. Tworzymy nadbudowę do wielkiego wydarzenie, wielkie wydarzenie całkowicie zmienia układ sił, a na końcu wracamy do status quo, z kilkoma martwymi postaciami, które wrócą do życia najdalej za kilkanaście kolejnych odcinków.
Elementy tego modelu udało się z sukcesem przełożyć na język kina. Dlatego nie byłem taki przejęty, kiedy wychodziłem z "Infinity War". Dlatego nie przejmowałem się finałową walką w "Endgame", która była lustrzanym odbiciem tego, co widzieliśmy w trzeciej części "Avengersów". Nie zmienia to faktu, że czasem siedziałem przejęty w hotelu, bo w filmowym Marvelu potrafią zagrać na odpowiednich strunach podczas seansu. Ale po ochłonięciu nie zostało zbyt wiele.
Może trochę żenady z jednego wątków. Jedna z postaci w wyniku emocjonalnej traumy odcina się od świata i zapuszcza się. Czyli tyje. Co jest kanwą do wielu dość słabych dowcipów. Mając szansę na godną prezentację, że nawet najwięksi bohaterowie mogą dać się złamać i ma to na nich wpływ, Marvel poszedł łatwiejszą drogą i większość filmu słuchamy niewybrednych żartów o tuszy. Co jest po prostu słabe.
Pierwsi "Avengersi" wbili mnie w fotel. "Age of Ultron" był ok. "Infinity War" i "Endgame" obejrzałem by domknąć dekadę oglądania filmów ze stajni Marvela. Widziałem ludzi, którzy byli wzruszeni i mieli łzy w oczach po seansie czwartej części. Zazdroszczę im tego oddania. Moje wyparowało już jakiś czas temu.