"To był istny cyrk". Jak wyglądała pierwsza zagraniczna operacja GROM-u?

Dla naszych komandosów to była pierwsza okazja, żeby sprawdzić się poza granicami Polski. Zanim jednak wyruszyli w drogę, musieli uczynić zadość polskim wojskowym tradycjom. Efekt? "Zabawa w kotka i myszkę" – tak przynajmniej ocenia to jeden z uczestników.

"To był istny cyrk". Jak wyglądała pierwsza zagraniczna operacja GROM-u?
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons CC BY-SA

11.08.2019 | aktual.: 12.08.2019 09:49

W 1994 roku GROM nie był jeszcze znaną na całym świecie jednostką. Nawet w Polsce świadomość, że mamy własną elitarną grupę komandosów była niewielka. O jej istnieniu wiedział jednak prezydent USA Bill Clinton – część szkolenia polskich żołnierzy odbyła się bowiem w Ameryce, przy współudziale ich kolegów z Delta Force.

Kiedy więc przywódca Stanów Zjednoczonych zaapelował do Lecha Wałęsy o wsparcie przygotowywanej za zgodą ONZ interwencji w Republice Haiti, miał najprawdopodobniej na myśli właśnie gromowców.

O tym, że to oddział komandosów, a nie regularne wojsko, zostanie przerzucony na wyspę Morza Karaibskiego, zdecydowała ich większa elastyczność. Minister obrony narodowej, Piotr Kołodziejczyk, na wyszykowanie swoich ludzi potrzebował "dwóch, trzech miesięcy". Minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski, któremu podlegał GROM – jednej godziny.

To nic, że jednostka była tajna…

Przygotowanie polskiej specjednostki do wyjazdu okazało się jednak trudniejsze, niż myślano. Najpierw trzeba było formalnie przenieść ją z MSW do MON, żeby w ogóle umożliwić jej udział w zagranicznej misji. Następnie komandosi dowiedzieli się, że czeka ich tradycyjna dla polskiego wojska ceremonia pożegnania żołnierzy na lotnisku.

Andrzej Kruczyński "Wodzu", działający w GROM-ie od jego powstania, określa sytuację jako absurd i dodaje, że tego typu uroczystość to w innych siłach specjalnych rzecz niespotykana. Jak opowiada: - To nic, że jednostka była tajna. Żołnierzom kazano defilować (do czego nie byliśmy nigdy szkoleni), jednak w czapkach z daszkiem i w okularach oraz w sporej odległości od dziennikarzy. Następnie wsiedliśmy do wojskowego samolotu.

Z tych ciemnych okularów, które miały zapewnić członkom GROM-u anonimowość, drwiła później bezlitośnie "Polska Zbrojna". Komandosów porównano na jej łamach do "operetkowej gwardii z republiki bananowej".

Kruczyński też zresztą nie wspomina dobrze tych pechowych akcesoriów. Zwłaszcza, że logistyk, odpowiedzialny za ich kupienie, zdecydowanie się nie popisał. Komandos opowiada: - Jak się okazało, kupiono okulary, ale takie z białymi oprawkami. [Dowódca oddziału, Sławomir – przyp. A.W.] Petelicki był wk...y do białości. Padła więc komenda, żeby białe oprawki zamalować na czarno. Co wszyscy zrobiliśmy czarnymi markerami, lepiej lub gorzej.

Zabawa w kotka i myszkę

Cała "defilada", jak podkreśla "Wodzu", była poza tym zwykłym przedstawieniem. Kiedy tylko zniknęli dziennikarze, gromowcy… wysiedli bowiem z samolotów, które rzekomo zabierały ich na Haiti.

"Markowaliśmy oficjalne pożegnanie, trenowaliśmy kretyńskie przemarsze, grała orkiestra wojskowa" – przyznaje Kruczyński. I porównuje całą operację "wymarsz" do zabawy w kotka i myszkę. "To był istny cyrk" – mówi po latach – "Petelicki kipiał ze złości, a to wszystko relacjonowała na żywo telewizja oraz stacje radiowe".

Tak naprawdę komandosi odlecieli dopiero dzień później, już na własnych warunkach, czyli w cywilu, próbując wtopić się w tłum podróżnych. A w prowadzeniu operacji na miejscu na szczęście żadne tradycje i względy propagandowe im już nie przeszkodziły.

Obraz
© okładka

Autor: Anna Winkler - doktor nauk społecznych, filozofka i politolożka. Zajmuje się przede wszystkim losami radykalizmu społecznego. Interesuje się historią najnowszą, historią rewolucji i historią miast, a także kobiecymi nurtami historii. Chętnie poznaje dzieje kultur pozaeuropejskich.

Źródło artykułu:WielkaHISTORIA.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (118)