Reklama PGE, czyli Powstanie Warszawskie w roli misia z Krupówek
Tragedię od farsy oddziela cienka granica. Łatwo to przeoczyć i – kierując się zapewne dobrymi intencjami – zamiast hołdu dla bohaterów zrobić jego koślawą karykaturę. Problem w tym, że niefortunna reklama PGE z rekonstruktorem, udającym powstańca nie jest chorobą, ale jej objawem.
01.08.2017 | aktual.: 03.08.2017 15:33
Reklama PGE: w poszukiwaniu wrażliwości
O reklamie PGE, które – jako mecenas Muzeum Powstania Warszawskiego – postanowiło przypomnieć o tym grafiką z idiotycznym sloganem, napisano już chyba wszystko. Głosy słusznej krytyki sypią się z prawa i lewa. To bardzo dobrze – trzeba reagować i dawać do zrozumienia, że nie ma zgody na głupotę i brak wrażliwości.
Nie będę w tym miejscu pastwił się nad samą reklamą (PGE - i chwała mu za to - od dawna angażuje się w różne inicjatywy, upamiętniające Powstanie), ani nad ludźmi, których cały łańcuch przyczynił się do jej opublikowania. Ludźmi, bo – jak to w korporacjach – ktoś zlecił, ktoś gdzieś indziej wymyślił, ktoś zatwierdził, ktoś jeszcze inny zgodził się zapłacić… Jeśli uczestniczący w tym procederze mają rozum, to teraz – gdy dotarło do nich, co zrobili – zapewne bardzo się wstydzą.
Sednem, wyłaniającym się przy okazji fali oburzenia, jest jednak coś innego. Reklama PGE to nie choroba – to jej symptom. Ten niefortunny obrazek wpisuje się w znacznie szersze zjawisko. Jest nim trend, by tragiczne wydarzenia z polskiej przeszłości pokazywać w kategoriach festynu, dobrej zabawy i – niemal – familijnego święta.
Tragedia i farsa
Jeśli producenci odzieży "patriotycznej" mogą sprzedawać koszulki z nadrukiem, udającym krwawiącą ranę, jeśli producent klocków wypuszcza na rynek zestawy z wesołymi żołnierzykami w uroczych czołgach, a rekonstrukcje historyczne (to własnie wizerunek rekonstruktora jest na reklamie PGE) sprawiają, że kilkuletnie dziecko mówi z rozmarzeniem w głosie o śmierci na barykadzie – to, jak raczył stwierdzić pewien nieżyjący już polski polityk, ktoś tu zatańczył "bredgensa, czyli taniec na głowie". I nawet tego nie zauważył z mocnym przekonaniem, że przecież wszystko jest w porządku.
Nie, nie jest. Powstanie Warszawskie – świętość nie tylko dla mieszkańców stolicy, ale dla wszystkich Polaków – nie jest misiem z Krupówek. A wojna, wbrew temu, co często wmawia nam popkultura, to nie chłopcy malowani, sztandar na wietrze i szarże ułańskie. To ogrom cierpienia, którego żyjąc w wyjątkowo spokojnych czasach nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.
Żywa pamięć
Świadomość historii jest ważna. Ma sens zwłaszcza wtedy, gdy dawne wydarzenia nie kojarzą się nam z eksponatami zamkniętymi za szybą, ale żyją w zbiorowej pamięci. Inspirują, skłaniają – czasami dzięki ostatnim, żyjącym świadkom – do refleksji, budują wzorce i postawy, funkcjonując przy tym jako część popkultury. Że można to robić dobrze, od lat przekonuje nas choćby zespół Lao Che albo samo Muzeum, które w tym roku przygotowało świetne spoty reklamowe.
Jest jednak bardzo cienka granica pomiędzy żywą pamięcią, a zepchnięciem tragicznej historii do roli wesołego miasteczka. Wystarczy elementarna wrażliwość, by tej granicy nie przekraczać. Dlatego tym, którzy odpowiadają za reklamę PGE szczerze radzę: znajdźcie wolny dzień i odwiedźcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Najlepiej za własne pieniądze, a nie z firmową wycieczką. Gwarantuję, że po takim dniu nie przyjdzie wam do głowy ponowne zrobienie głupiej reklamy.
I nie będziecie się wstydzić.