Polskie okręty podwodne: szansa, której nie możemy zmarnować
Czy Polska może samodzielnie wyprodukować okręty podwodne? Wyjaśniamy, jak rozumieć słowa wiceszefa MON, Bartosza Kownackiego, snującego plany rozwoju polskiego przemysłu stoczniowego i budowę w polskich stoczniach okrętów podwodnych.
31.05.2017 | aktual.: 31.05.2017 21:34
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Niezbadany świat
To paradoks, że pod wieloma względami lepiej znamy przestrzeń kosmiczną, niż głębiny mórz i oceanów. Wynika to z prostego faktu: podwodny świat to środowisko, stawiające przed inżynierami cały szereg niespotykanych gdzie indziej wyzwań. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pod wieloma względami łatwiej jest zbudować statek kosmiczny, niż okręt zdolny do bezpiecznego działania kilkaset metrów pod powierzchnią wody.
Problemów jest wiele. Ten kluczowy, związany z napędem i dostępem do tlenu został już rozwiązany – okręty podwodne z napędem AIP (niezależnym od powietrza) mogą dziś działać nawet dwa tygodnie bez wynurzania się na powierzchnię. Całkiem nieźle radzimy sobie również z wysokim ciśnieniem – konstrukcja współczesnych okrętów podwodnych pozwala uniknąć zgniecenia nawet ponad pół kilometra pod powierzchnią. Choć - trzeba przyznać - wciąż jeszcze daleko nam pod tym względem do kaszlotów i ośmiornic.
Projektanci okrętów podwodnych muszą mierzyć się z innymi problemami – od ergonomii i komfortu załogi, poprzez kwestie związane z łącznością i emisjami elektromagnetycznymi, po krytyczny dla zachowania skrytości działania poziom szumów i zmian pola magnetycznego, generowanych przez płynący okręt. Albo wyzwanie, jakim jest zapewnienie przebywającym pod wodą okrętom możliwości obrony przed czyhającym na powierzchni zagrożeniem.
Co potrafi polska zbrojeniówka?
Z tego właśnie powodu wyrwane z kontekstu słowa ministra Bartosza Kownackiego o budowie w polskiej stoczni okrętów podwodnych mogą w pierwszej chwili zabrzmieć jak jakaś zupełnie niepoważna deklaracja. Nic dziwnego - państwa, które są w stanie samodzielnie je zaprojektować i budować, można policzyć na palcach dwóch rąk: Rosja, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja i Szwecja, a także Japonia i Korea Południowa, którym rękawicę rzucają swoimi projektami Chiny i Indie.
Czy Polska może i powinna dołączyć do tego elitarnego grona? O komentarz poprosiłem komandora rezerwy Marynarki Wojennej i eksperta portalu Defence24.pl, Maksymiliana Durę, który uczestniczył w spotkaniu z ministrem.
Gdybyśmy chcieli zrobić to wszystko samodzielnie, musielibyśmy zbudować całe zaplecze od początku, a to wiązałoby się z gigantycznymi kosztami i byłoby ekonomicznie pozbawione sensu. To, co ma sens w przypadku polskich stoczni, to złożenie okrętów z dostarczonych części, na zasadzie budowy z klocków Lego.
Warto przy tym przypomnieć, że Polska nie ma tradycji w budowie okrętów podwodnych. Słynny przedwojenny „Orzeł” powstał w holenderskiej stoczni, a zagraniczny rodowód miały i mają wszystkie inne okręty podwodne eksploatowane kiedykolwiek przez polską marynarkę.
Szansą na realizację ministerialnej obietnicy jest zatem współpraca międzynarodowa i to właśnie w jej kontekście minister wspominał o budowie okrętów. Program modernizacyjny Orka zakłada bowiem pozyskanie przez Marynarkę Wojenną trzech lub czterech nowoczesnych okrętów podwodnych wyposażonych w pociski manewrujące. Taki przetarg to łakomy kąsek dla światowych potentatów, stąd zainteresowanie nim takich branżowych tuzów, jak francuski DCNS, niemiecki ThyssenKrupp i szwedzki SAAB.
Jak nie zmarnować pieniędzy podatników?
W Polsce powstaje sprzęt wojskowy na światowym poziomie: doskonałe wyposażenie łącznościowe, nowoczesne podwodne wykrywacze min, karabinek MSBS, systemy kierowania ogniem czy nowoczesne radary artyleryjskie.
Jest jednak druga strona medalu: projekty kompletnie nieudane, które z różnych powodów stają się z czasem studnią bez dna pochłaniającą publiczne pieniądze. Są one zarazem atrakcyjnie medialnie, stąd nic dziwnego, że politycy forsują je niekiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Dość wspomnieć takie fantasmagorie, jak polski czołg Goryl, samolot pola walki Skorpion czy śmigłowiec szturmowy Huzar. Z czasów nieco nam bliższych warto przytoczyć smutne losy armatohaubicy Krab, dla której przez dwie dekady nie udało się dostarczyć poprawnego podwozia. Podkreślmy - nie całego systemu, tylko gąsienicowego podwozia, do którego w czasie deszczu nie wlewałaby się woda. Próby pewnie trwałyby nadal, gdyby nie zniecierpliwienie Ministerstwa Obrony Narodowej. W końcu zamówiło podwozia w Korei i zleciło ich integrację z brytyjskimi wieżami Hucie Stalowa Wola.
Podobnym „misiem na miarę naszych możliwości” okazała się korweta Gawron, czy raczej ambitny zamiar wyprodukowania serii siedmiu korwet 621. Polska wersja cenionego projektu MEKO A-100 miała powstać w Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. I powstała. Tylko, że zamiast siedmiu okrętów sklecono – po licznych perturbacjach – w końcu tylko jeden, a zamiast uniwersalnej korwety powstał wykastrowany z uzbrojenia i wyposażenia okręt patrolowy „Ślązak”, zupełnie niewykorzystujący potencjału pierwotnego projektu.
Pozostaje wierzyć, że program Orka nie powtórzy błędów poprzedników. Każdy z potencjalnych partnerów może pochwalić się doświadczeniem i udanymi projektami. Biorąc pod uwagę, że do wydania mamy gigantyczną kwotę 10 mld złotych, daleko idąca współpraca zwycięzcy przetargu z polskim przemysłem stoczniowym wydają się oczywiste. Dla Polski to ogromne wyzwanie, ale i ogromna szansa. Miejmy nadzieję, że nie zostanie ona zmarnowana.