Płacisz i pozdrawia cię Piotr Rubik. Internet zatarł granicę: celebryci na wyciągnięcie ręki

Spotkania autorskie, wyczekiwanie pod hotelem, pisanie listów - kiedyś zdobycie autografu od ukochanej gwiazdy stanowiło nie lada wyczyn. Dziś sprawa jest prosta. Wystarczy 154,99 zł, aby spersonalizowane życzenia wysłał np. Olaf Lubaszenko, Jan Borysewicz z Lady Pank czy Krzysztof Ibisz.

Hype.Me oferuje życzenia od celebrytów nagrane specjalnie dla klienta.
Hype.Me oferuje życzenia od celebrytów nagrane specjalnie dla klienta.
Adam Bednarek

10.11.2020 | aktual.: 02.03.2022 08:25

Właśnie tak działa platforma Hype.Me, z którą współpracują rodzimi celebryci z branży aktorskiej, muzycznej, sportowej, internetowej czy modowej. 

Izabella Krzan, Filip Chajzer, Maciej Orłoś czy Stachursky nie robią tego za darmo. W regulaminie czytamy, że "zamawiający [czyli Hype.Me - dop. red.] zobowiązuje się do zapłaty wynagrodzenia w wysokości 60 proc. uiszczonej przez użytkownika kwoty brutto za każdy jeden wykonany film, pomniejszonej o kwotę brutto prowizji operatora płatności elektronicznych".  

Gwiazdo, wyceń się

155 zł nie jest z góry ustaloną ceną. Beata Tadla pozdrawia za 55 zł, podobnie jak Przemysław Saleta. Życzenia od Blowka, bardzo popularnego w Polsce youtubera, kosztują 105 zł, a od Jakuba Kowalczyka z branży gamingowej - 5 zł. 

Cena video zależy od Influencera oraz od rekomendacji Hype Me. Nie ma tutaj jednego stałego cennika natomiast zespół Hype Me stara się aby ceny były przystępne.

Regulamin Hype Me

Ale Hype.Me chce też pomagać. Regulamin dla influencerów wyraźnie zaznacza, że "w ramach sprzedaży filmów użytkownikom, 10 proc. uiszczonej przez użytkownika kwoty brutto z tytułu umowy o film, pomniejszanej o kwotę prowizji operatora płatności elektronicznych, będzie przeznaczana na cele charytatywne, dla wskazanej przez Influencera fundacji bądź innego podmiotu realizujące cele charytatywne". 

Słowem, prosty gest od gwiazdy dla fana zamienił się w wielką machinę biznesowo-charytatywną, przypominającą zwykłą pracę artystów. 

Czy przez to stracili na swojej atrakcyjności?

- Nie będę nigdy zarabiał, reklamując olejki do opalania na Instagramie. Natomiast HypeMe, jak i wszelkie inne social media, jest dla mnie narzędziem dotarcia do słuchaczy. To są symboliczne kwoty, nawet nie wiem, ile ja dokładnie dostaję, ale część pieniędzy idzie na cele charytatywne. I przede wszystkim nagrywając taki filmik, sprawiamy komuś radość – mówi w rozmowie z WP Tech Piotr Rubik, którego nagranie wideo można dostać za 154,99 zł.

Zaznacza, że nigdy nie czuł się wyjątkowy, więc nie mógł spaść z żadnego piedestału. – Dziś takie same pozdrowienia nagrywają największe gwiazdy światowe – choćby Sting czy Mick Jagger. Nie doszukiwałbym się w przypadku HypeMe głębokiej filozofii. Celebrytą jestem siłą rozpędu, bo stałem się znany przez muzykę. Na żywo jednak też nie odmawiam autografu czy zdjęcia, z każdym chętnie porozmawiam. Kiedyś fani czatowali pod hotelem, dziś wchodzą na social media. Ja też 20 lat temu pisałem nuty ołówkiem i zajmowało mi to 2 dni, a dziś robię to samo na komputerze w godzinę. Jednak emocji się nie oszuka, liczy się idea, a ta pozostaje ta sama – dać fanom trochę radości czy to za pomocą muzyki, czy za pomocą takiego nagrania – podkreśla kompozytor.

Imprezy z gwiazdami, a potem aplikacja

Hype.Me zaczęło działać w grudniu 2019. Mikołaj Czajkowski, prezes software house’u Move Closer, pochwalił się, że platforma otrzymała 1,2 mln zł finansowania. Takie pieniądze pozwalają rozkręcić niejeden interes, ale w tym przypadku dużą rolę odegrało coś jeszcze. 

- Jako dwudziestolatek grałem na imprezach jako DJ. Po pewnym czasie występowałem w popularnych klubach i na festiwalach - opowiadał Czajkowski w rozmowie z papaya.rocks

Wprawdzie nie zgadza się z tym, że "cały koncept stoi na jego znajomościach", ale przyznaje, że "imprezy i influencerzy z jednej strony, a umięjętność budowania aplikacji i serwisów z drugiej" przyczyniły się do powstania Hype.Me. 

Sam projekt oryginalny nie jest, z czego autorzy zdają sobie sprawę. Za główną inspirację uznają amerykański serwis Cameo, pozwalający uzyskać pozdrowienia od znanego z "Breaking Bad" Deana Norrisa czy… sobowtóra Roberta De Niro. 

Obraz

Celebryta w internecie

Ale nawet gdyby Hype.Me było pierwsze, i tak powstaniem takiej platformy nie można było być zdziwionym. Za sprawą internetu i mediów społecznościowych do tego zmierzał świat celebrycki: do całkowicie zatartej granicy pomiędzy nimi a zwykłymi fanami. 

Jeszcze kilka lat temu ta granica była duża i nikt nie myślał, aby ją przekraczać. Telewizja i show-biznes miały swoje gwiazdy, internet - własne, specyficzne. Wyłamywał się Wykop, który na przykładzie zagranicznego reddita zaczął zapraszać znanych ludzi na AMA (ask me anything, zapytaj mnie o wszystko). Byli to nie tylko politycy, ale też gwiazdy filmu czy szeroko rozumiane znane twarze. 

To było coś nieznanego. Można było zadać trudne pytanie z dziedziny polityki (którego bali się zadać znani dziennikarze), a potem poznać opinię, z kim gwiazdor wolałby walczyć: z kaczką wielkości konia czy z setką koni wielkości kaczki?

Im częściej celebryci wkraczali do sieci, tym bardziej mieli pod górkę z użytkownikami. Dobrym przykładem był Jarosław Kuźniar, którego na przykład Wykop nie znosił. Ten jednak potrafił wejść do jaskini lwa i zmierzyć się z zagrożeniem - ba, pokazał, że nawet "kozak w necie" może być w jego domyślnym środowisku położony na łopatki. 

Gwiazda - czyli twój kolega z Facebooka

Wraz z popularnością mediów społecznościowych celebryci przestali udawać, że internetu nie ma. Coraz częściej zakładali własne konta na Facebooku, Instagramie czy Twitterze, dzielili się opiniami czy faktami z prywatnego życia. Dziś Instagram celebrytów jest źródłem plotek na ich temat, ale również szansą na to, by poczuć się tak, jakby to byli nasi prawdziwi znajomi. 

Owszem, to złudne uczucie, bo treści, które wrzucają, bardzo często są sponsorowane. Robert Lewandowski za wpis na TikToku może otrzymywać nawet 80 tys. euro. Nie traktuje nas jak kumpla, tylko klienta, któremu można coś wcisnąć. 

Niektóre gwiazdy traktują swoich obserwujących bardziej serio. I jest to problem. 

Kiedy na Twitterze czy Facebooku pojawiał się "ktoś znany", od razu klikałem "obserwuj". Nie tylko ja tak miałem - celebryci z miejsca mogli liczyć nawet na setki tys. obserwujących, jeszcze zanim napisali cokolwiek poza przywitaniem się. Zainteresowanie dawało się na kreskę. Fascynowała perspektywa, że będzie można poznać opinię na każdy temat tu i teraz, zaraz po jakimś wydarzeniu. 

Owszem, dla niektórych była to też okazja, by wyzwać Zbigniewa Bońka czy Tomasza Lisa, ale nie licząc tak skrajnych przykładów spełniła się kolejna wielka rzecz związana z internetem. Gwiazdy są na wyciągnięcie ręki i jeśli napiszesz coś ciekawego, to może nawet wejdziesz z nimi w dyskusję. Nie trzeba być częścią salonu, wystarczy mieć konto w mediach społecznościowych. 

Okazało się to przekleństwem. Dziennikarze, sportowcy, aktorzy czy politycy znani z pierwszych stron gazet też zachłysnęli się tą okazją. Internet zalały "niesamowite historie" pisarzy i publicystów, dla których każda przejażdżka pociągiem czy taksówką kończyła się czymś wyjątkowym, o czym natychmiast należało napisać. 

Kogo obserwuje prezydent?

Nawet prezydent ma konto na Twitterze, gdzie obserwuje nie tylko innych prezydentów, ale np. "ruchadło leśne". Trudno o lepszy dowód na to, jak media społecznościowe zatarły granicę pomiędzy "nimi" a "nami". 

Sławy wchodziły w dyskusje ze "zwykłym ludem". Nie świeciły przykładem. Wręcz przeciwnie. Dały się sprowokować, odpowiadały obelgami. Były łase na atencję, siedział w nich hejter. Mówiąc wprost: gwiazdy pokazywały ludzką twarz. 

Ivan Komarenko podczas manifestacji "Odwołujemy plandemię". Celebryci swoimi wątpliwościami najpierw dzielą się w sieci
Ivan Komarenko podczas manifestacji "Odwołujemy plandemię". Celebryci swoimi wątpliwościami najpierw dzielą się w sieci© East News

Ma to swoje fatalne konsekwencje, co pokazuje pandemia. Nie brakuje gwiazd, które wierzą w to, że koronawirus to ściema, a 5G zabija. Z badań Oxford Reuters Institute wynikało, że sławy stanowiły 20 proc. osób odpowiedzialnych za szerzenie dezinformacji na świecie.

Co jednak najgorsze, wygenerowały 70 proc. zaangażowanie. Nawet jeśli za ten wynik odpowiedzialni byli też ci, którzy próbowali dyskutować, wyśmiewać czy prostować fakty, to nie da się ukryć, że celebryci swoją twarzą legitymizowali fake newsy. Skoro ktoś znany tak mówi, to znaczy, że nie ma niczego złego w tym, że ja w to wierzę - mógł pomyśleć przeciętny Kowalski.

Nie mówiąc o innych przykładach z życia - Boniek naśmiewający się z ludzi z niższym wykształceniem, Krystyna Janda szydząca z 500+, Rafał Ziemkiewicz… cóż, będący Rafałem Ziemkiewiczem. Jeżeli kultura dyskusji w internecie leci na łeb, na szyję, to swoją cegiełkę dołożyli do tego też znani pisząc na Facebooku czy Twitterze.

Niewykluczone, że znajdujemy się w okresie przejściowym. Fakt, iż gwiazdy spowszedniały - każdy może ich dotknąć, kupić, obrazić - sprawi, że lada moment atrakcją nie będzie wywiad z aktorem, który wypowiada się o władzy, chorobach czy obyczajach Polaków. Nie zrobi to na nikim wrażenia, bo tacy jak "on" mówią przecież o tym ciągle w mediach społecznościowych. Może więc potrzebni będą ci, którzy dotychczas głosu nie mieli. Na przykład eksperci i naukowcy.

Źródło artykułu:WP Tech
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (141)