Parada zwycięstwa, czyli jak Rosja szydzi sama z siebie
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na to, by 9 maja nad Placem Czerwonym świeciło słońce, pracuje sztab ludzi. Dzień Zwycięstwa to coś więcej, niż kolejna rocznica militarnego triumfu. To okazja do przypomnienia własnym obywatelom, a przy okazji i światu, o potędze euroazjatyckiego imperium. W 2022 roku to szczególnie ważne, bo świat wydaje się nie być przekonany.
Trudno mu się dziwić – gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, Władimir Putin 9 maja świętowałby nie tyle odległe zwycięstwo nad Niemcami, co świeży sukces "operacji specjalnej", w wyniku której kopia moskiewskiej imprezy odbywałyby się na ulicach Kijowa.
Tymczasem sukcesu brak, "operacja specjalna" zmieniła się w krwawą kompromitację, a – jak podkreślają internetowe memy – w Kijowie legalnie wybrany, a nie przyniesiony na bagnetach, prezydent niezmiennie "tut" (czyli jest w stolicy i nigdzie się nie wybiera). Jest rocznica, ale nie ma święta. Na tegoroczne obchody nie zaproszono żadnego z zagranicznych przywódców. Nie będzie nawet dyżurnego sojusznika, Aleksandra Łukaszenki.
A jednak, na co zwraca uwagę Instytut Nowej Europy, rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow zaklina rzeczywistość: - To nie jest data rocznicowa. To jest nasze święto.
Skromniejsza obsada
Na pozór 77. rocznica zwycięstwa nad III Rzeszą imponuje rozmachem. 129 (albo – według innej wersji – 131) pojazdów wojskowych oraz ponad 10 tys. żołnierzy i dzieci z Junarmii - paramilitarnej organizacji młodzieżowej, finansowanej przez Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej i nazywanej złośliwie przez krytyków putinowskim Hitlerjugend. A do tego dziesiątki przelatujących w szyku samolotów – to zawsze robi wrażenie.
Warto jednak zauważyć, że rozmach tegorocznej imprezy jest nieco mniejszy, niż w covidowym roku 2021. I nie chodzi tu o nieobecność zagranicznych gości, ale o zredukowaną liczebność defilującego wojska i mniejszą o prawie jedną trzecią liczbę wojskowych pojazdów.
Wojna o pogodę
Uczestnicy imprezy mogą za to liczyć na dobrą pogodę. Jak co roku zadbają o to odpowiednie służby "zaklinaczy chmur". To lotnicy startujący z lotniska Czkałowskij. Patrolując niebo na obrzeżach Moskwy rozpylają w powietrzu mieszankę jodku srebra i cementu.
Opadający na chmury pył inicjuje kondensację pary wodnej – tworzą się krople i 9 maja na moskiewskie przedmieścia spada ulewa, a potem niebo nad Placem Czerwonym jest bezchmurne. Z jednej strony zapewnia to przyjemne warunki dla uczestników i widzów, a z drugiej pozwala na efektowną paradę lotniczą, z samolotami przelatującymi na niewielkim pułapie.
Tak to wygląda w teorii, bo metoda zasiewania chmur, choć zazwyczaj działa, nie jest doskonała, a ludzie czasem przegrywają starcie z naturą. I nie chodzi tu nawet o 25-kg worek cementu, który w niewyjaśnionych okolicznościach w 2008 roku spadł z nieba na jeden z podmoskiewskich domów, ale o ulewę, które popsuła święto trzy lata temu czy opady śniegu, do których doszło w roku 2017.
Samolot dnia zagłady
W tym roku brak chmur wydaje się szczególnie ważny, bo samoloty mają do odegrania wyjątkową rolę: przelot w formacji "Z", która to litera stała się w Rosji symbolem ruchu prowojennego czy – w szerszym ujęciu – poparcia dla neoimperialnej polityki aktualnego lokatora Kremla.
Organizatorzy imprezy zapowiadają coś jeszcze: przelot złowrogiego Iła-80. Ta wyjątkowa maszyna, określana obrazowo przez media latającym Kremlem albo samolotem dnia zagłady. Latający Kreml to powietrzne stanowisko dowodzenia – odpowiednik amerykańskiego Boeinga E-4B. Pozbawiony okien samolot został zbudowany i wyposażony tak, aby zapewnić pasażerom łączność w warunkach panujących po wybuchu jądrowym i następującym po nim impulsie elektromagnetycznym, który "smaży" niezabezpieczoną elektronikę.
Obecność Iła-80 – po 12 latach od ostatniego publicznego pokazu – to komunikat wpisujący się w szereg kierowanych pod adresem świata gróźb związanych z atomowym arsenałem Rosji. W ramach tych gróźb podczas parady zaplanowany został przejazd trzech samobieżnych, mobilnych wyrzutni pocisków strategicznych RS-24 Jars, które mogą przenosić głowice jądrowe na odległość 11 tys. km.
Ten sam wydźwięk mają słowa rosyjskiego prezentera – nieoficjalnego rzecznika Putina - Dmitrija Kisielowa. Rosjanin niedawno przypomniał o rosyjskim atomowym dronie Posejdon, którego eksplozja – jego zdaniem – mogłaby spowodować radioaktywne tsunami, niszczące Wyspy Brytyjskie.
Podobne groźby jeszcze kilka lat temu mogły robić większe wrażenie. Dziś już nieco spowszedniały, a ich wymowa wydaje się znacznie słabsza, niż w nieodległej przeszłości. Zwłaszcza w kontekście słów francuskiego ministra spraw zagranicznych Jeana-Yvesa Le Driana, który na kolejne groźby Putina odpowiedział: "My też mamy broń atomową".
Moskiewskie parady: atomowy straszak
Warto umieścić te prezentacje i groźby w szerszym kontekście, bo rosyjskie wojskowe parady to coś więcej, niż symbol potęgi imperium i okazja do konsolidacji rosyjskiego społeczeństwa wokół państwotwórczego mitu. To sposobność do pochwalenia się nowym (czy raczej odtajnionym) wojskowym sprzętem, a także do pogrożenia światu za pomocą niektórych jego egzemplarzy.
W 1954 roku (podczas parady z okazji 1 maja) rolę straszaka pełnił szybki, strategiczny bombowiec M-4, przedstawiany jako maszyna zdolna do atomowego ataku na Waszyngton. Było to o tyle kuriozalne, że maszyna – zakładając, że amerykańska obrona powietrzna by oślepła i ogłuchła – faktycznie dałaby radę dolecieć do Ameryki, ale zabrakłoby jej paliwa na powrót.
W 1960 roku świat oniemiał na widok gigantycznej artylerii atomowej – samobieżnych dział 2B1 Oka, strzelających pociskami kalibru 420 mm na odległość 47 km. Obawy przed atomową artylerią byłyby mniejsze, gdyby zawczasu udało się ujawnić, że w epoce szybkiego rozwoju taktycznych rakiet działo to nie miało sensu, a układ jezdny zużywał się po 30 kilometrach.
Atomową niespodziankę pokazano również w 1985 roku – były nią (produkowane już od dekady!) zestawy 9K52 Łuna-M. Znakiem czasów i zmiany atomowej doktryny była tym razem prezentacja nie strategicznych pocisków, zdolnych obracać w perzynę miasta na innych kontynentach, ale broni taktycznej, przeznaczonej do atakowania zgrupowania wojsk na dystansie do 70 km.
Podczas parady w 2008 roku – czyli na pierwszej wielkiej imprezie tego typu od czasów upadku Związku Radzieckiego – przed trybunami przejechały m.in. produkowane od lat 80. samobieżne wyrzutnie pocisków balistycznych Topol.
Pokaz siły, pokaz słabości
Tegoroczna parada to jednak nie tylko prężenie atomowych muskułów, ale i pokaz konwencjonalnego sprzętu wojskowego. Na czele pojedzie rosyjski symbol – czołg T-34. Za nim czołgi T-72B3 , T-90M Proryw, T-14 Armata, bojowe wozy piechoty Kurganiec, BMP-2 i BMP-3, pojazdy opancerzone Tajfun-K, działa samobieżne Msta-S, pociski Iskander czy różne systemy obrony przeciwlotniczej… Lista wygląda imponująco, ale gdy spojrzymy na nią nieco bardziej wnikliwie, mogą pojawić się pytania, których Władimir Putin z pewnością nie chciałby usłyszeć.
Jak choćby te o liczbę wyprodukowanych pojazdów z rodziny Armata. Pokazane na 70. rocznicę zwycięstwa nad faszyzmem maszyny – nowy czołg, bojowy wóz piechoty i kołowy transporter – z miejsca zwróciły na siebie uwagę świata. Mimo drobnego zgrzytu, w postaci awarii czołgu T-14 (był za ciężki i wóz ewakuacyjny nie mógł go odholować), wydawały się nową jakością, a zarazem pokazem możliwości rosyjskiego sektora wojskowego. Wedle zapowiedzi z 2015 roku do dzisiaj miały być ich tysiące.
Zamiast nich są pojedyncze sztuki dalekie od gotowości operacyjnej, a w Ukrainie walczą czołgi i wozy bojowe projektowane w latach 60. Sam wiek nie jest tu kluczowym problemem. Sprzęt wojskowy to konstrukcje coraz bardziej skomplikowane, tworzone latami i kosztujące horrendalne pieniądze. Nie do pomyślenia są sytuacje z czasów zimnej wojny czy II wojny światowej, gdy kilkuletnie samoloty czy czołgi stawały się przestarzałe i zastępowano je kolejną generacją. Dzisiejsze uzbrojenie projektuje się tak, aby służyło przez dziesiątki lat i – dzięki modernizacjom – przez dziesiątki lat pozostawało nowoczesne i skuteczne.
T-34 to symbol, ale czego?
Problem w tym, że – choć kraje Zachodu także eksploatują sprzęt projektowany w czasie zimnej wojny – modernizacjami skokowo zwiększają jego możliwości, a jednocześnie pracują nad bronią nowej generacji. Tymczasem Rosja zbliża się do kresu możliwości modernizowania choćby samolotów bojowych z linii MiG-29 czy Su-27, a następców brak.
Nagłaśniane przez media "bojowe" użycie samolotów Su-57 to raczej próba pokazania, że jakikolwiek rosyjski sprzęt nowej generacji jest w stanie latać, niż faktyczna, generacyjna zmiana. Jaskrawym dowodem zapaści jest nagłośnione przez propagandę jako wielki sukces powrócenie do budowania bombowców strategicznych Tu-160 – maszyny, której dostawy przerwano ponad 20 lat temu.
Dlatego jadący na czele parady, legendarny czołg T-34 – symbol radzieckiego wysiłku wojskowego z czasów II wojny i jedna z ikon wiktorii nad faszyzmem – wydaje się pełnić rolę odwrotną od zamierzonej. Zamiast przypominać o potędze i chwale Armii Czerwonej, staje się żywym symbolem problemów rosyjskiego wojska.
Ale analogii – których kremlowska propaganda wolałaby nie wyciągać – jest znacznie więcej. Ot, choćby sposób prowadzenia wojny. Początek walk w Ukrainie to prawdziwy pokaz konfliktu XXI wieku: gdy rosyjskie wojska przekraczały granicę, nad ukraińską stolicę leciał desant WDW (ros. wozduszno-diesantnyje wojska - wojska powietrznodesantowe), gotowy powtórzyć scenariusz z Afganistanu. Tamten konflikt, także planowany jako mała, zwycięska wojenka, zaczął się przecież od śmiałego rajdu jednostek spadochronowych na stolicę, zajęcia pałacu prezydenckiego i zamordowania głowy państwa.
Nowa wojna, stare metody
Jednocześnie z początkiem wojny w Ukrainie porażone zostały cele na terenie całego kraju – lotniska, bazy wojskowe, stanowiska obrony przeciwlotniczej, centra logistyczne. Frontem nie była linia styczności wojsk, ale całe terytorium atakowanego państwa. Świt 24 lutego to punktowe uderzenia lotnictwa, pociski manewrujące odpalane z morza, precyzyjne ataki wykonane z odległości setek kilometrów.
Co więcej – o czym łatwo dzisiaj zapomnieć – w pierwszych godzinach wojny rosyjska armia swoje zadanie wykonała. Na kluczowym wówczas kierunku kijowskim tempo natarcia – mimo panującego bałaganu – było imponujące. Trzy dni po rozpoczęciu wojny rosyjskie czołgi były pod Kijowem i ten etap wojny – mimo masakry WDW na lotnisku Hostomel - trudno ocenić inaczej jak przykład skuteczności rosyjskiej machiny wojennej.
Problemy zaczęły się potem. Gdy w 1943 roku STAWKA (radzieckie naczelne dowództwo) planowała operację nad Dnieprem, czyli uwolnienie lewobrzeżnej Ukrainy z rąk prawdziwych faszystów (a nie tych wymyślonych dziś przez rosyjską propagandę), i zdobycie zadnieprzańskich przyczółków oraz Kijowa, rzuciła do walki o Ukrainę ponad 2,5 mln żołnierzy. 36 armii, 4 armie pancerne i 4 armie lotnicze. Tymczasem współczesna "operacja specjalna" ugrzęzła na rogatkach większych miast, których nieliczne wojsko nie było w stanie zdobyć.
Parada oprawców
Dzisiaj wiadomo, że nawet to chwilowe powodzenie Rosjan, osiągnięte na samym początku agresji, było nową odsłoną potiomkinowskiej wioski. Rosja owszem, jest w stanie prowadzić nowoczesną wojnę, ale przez kilkadziesiąt godzin, bo później brakuje precyzyjnej – a tym samym drogiej – broni.
Bez niej planowany blitzkrieg nad Dnieprem zmienił się w okrutną wojnę prowadzoną w stylu, którego nie powstydziłby się marszałek Żukow: manewr zastąpiono mozolnym "mieleniem" przeciwnika nawałami artyleryjskimi, niszczącymi całe wsie i miasta, po których następuje wkroczenie wojska na poorany lejami, księżycowy krajobraz.
Dlatego moskiewska parada ma dzisiaj zupełnie inną wymowę. To już nie święto zwycięstwa nad faszyzmem, którego nawet niechętni ZSRR czy Rosji komentatorzy nie mogli temu państwu odmawiać. Jeszcze do niedawna świat podziwiał rosyjską armię – dużą i bitną spadkobierczynię zwycięzców spod Stalingradu, Kurska i Berlina.
Dzisiaj w osłupieniu patrzy, jak na trybunach honorowe miejsca zajmują zbrodniarze wojenni, przed którymi maszerują oprawcy, mający na bagnetach krew mordowanych cywilów z Buczy, Izjumu czy Mariupola. Tyle zostało z symboliki wydarzenia, którego nazwa brzmi dzisiaj jak niezbyt wyrafinowane szyderstwo: Parada Zwycięstwa.