Netflix się psuje. Miała być rewolucja, wychodzą stare problemy
Netflix miał zabić telewizję, a staje się jej naśladowcą. Ostatnie problemy usługi pokazują, że okres "tanio i dobrze" już się kończy. Wracamy do starych problemów.
Netflixowi udała się naprawdę duża sztuka: rozwścieczył zarówno widzów, jak i twórców. Wszystko przez testy nowej opcji, pozwalającej przyspieszyć lub zwolnić seans. Nudna scena serialu? Proszę bardzo, odpala się ją w prędkości x1.5 i zleci szybciej. A jeśli sezon jest średni, to można w przyspieszonym tempie go zaliczyć. Przecież im szybciej, tym lepiej, bo zaoszczędzone w ten sposób godziny przeznaczymy na kolejny serial.
Gigant VOD szybko zareagował na oburzenie, broniąc się, że to tylko testy i jeszcze nie wiadomo, czy opcja wejdzie na stałe. Na dodatek całkiem logicznie wyjaśnił, że możliwość przyspieszania materiału nie jest niczym nowym - znamy ją od czasów VHS.. Jest też dostępna dla większości filmów na YouTubie.
Chociaż argumentacja ma sens, rozumiem oburzenie użytkowników i branży filmowej. Netflix po raz kolejny traktuje widzów jak bezmyślną masę. Ma non stop oglądać: nieważne co, byle jak najszybciej. I jak najwięcej. A dla reżyserów ingerencja w ich dzieło, i to dzięki narzędziom strony ze streamingiem, to koszmar.
Zobacz też: Koniec świata w 2020 roku? Stephen Hawking odkrył błąd w kalendarzu Majów
Nieudana rewolucja
Zadowoleni byli widzowie i twórcy. Oglądający zanurzali się w świat serialu, zapominając o rzeczywistości. Powstał nawet termin "binge-watching", opisujący niemożliwe wcześniej zjawisko - oglądania ciągiem całego sezonu serialu. Albo i kilku, jeśli nadrabialiśmy coś starszego.
Do czego doprowadziła rewolucja? Michał Radomił Wiśniewski w książce "Wszyscy jesteśmy cyborgami" zauważa, że internet miał być zupełnie innym medium niż telewizja. Tymczasem obecnie ją naśladuje. Netflix jest idealnym przykładem.
W Stanach Zjednoczonych abonament Netfliksa jest na tyle tani, że usługa nie wyparła telewizji, tylko stała się dodatkiem do niej. Nie trzeba wybierać pomiędzy abonamentami: na kablówkę czy serwis VOD. Ogromna liczba materiałów dostępna na Netfliksie sprawiła jednak, że widz, który chce coś oglądać, czuje się przytłoczony, bo nie wie, co wybrać. Może zdać się na łaskę algorytmów albo odpalić pierwszy lepszy kanał w telewizji. Decyduje się na to drugie, byleby coś leciało.
Co w związku z tym zrobił Netflix? W ofercie znajdziemy mnóstwo programów kulinarnych, nie brakuje reality show czy właśnie krótkich, lekkich serialików (które i tak będzie można przewinąć, jeśli komuś się spieszy). Od dłuższego czasu słychać głosy, że "na Netfliksie nie ma co oglądać", bo na jeden dobry serial przypada kilkanaście słabych. Trzeba było czymś wypełnić lukę. Szkoda, że postawiono na znaną z telewizji papkę.
Netflix: liczy się "konsumpcja"
Niedawno portal Serialowa pisał, że tylko w 2019 roku Netflix skasował 16 tytułów! Był to efekt polityki, którą ujawnił serwis Deadline - maksymalnie 3 sezony, po 10 odcinków każdy. Któryś serial nie kończy się po 3 sezonach? Trudno, kasujemy!
Czemu akurat tyle? Odpowiedź jest bardzo prosta - niedługie sezony są "optymalne w konsumpcji" dla widza, a na dodatek nie nadwyrężają budżetu twórców.
A wizja twórców? Możliwość opowiedzenia historii po swojemu? Sympatia widzów? Netflixa to nie interesuje. Kiedy firma zapowiadała "cięcie kosztów" - mniej pieniędzy wydawanych na filmy i seriale - podkreślano, że przy produkcji najważniejszym czynnikiem będzie to, czy przyciągnie ona nowych klientów. Nie to, czy zdobędzie nagrody i spodoba się widzom.
Podejście giganta nie dziwi, jeżeli sprawdzimy wyniki finansowe. Wprawdzie w III kwartale zyski i liczba użytkowników wzrosły, ale nie aż tak, jak oczekiwano. Na dodatek w II kwartale Netflix po raz pierwszy w historii zaczął tracić użytkowników w USA. W tydzień wartość Netfliksa spadła o 24 mld dolarów.
Rewolucja pożera swoje dzieci. Netflix pada ofiarą binge-watchingu. Pochłaniamy sezon wybitnego serialu w kilka godzin, a potem okazuje się, że nie ma już czego oglądać. Nic więc dziwnego, że inni wolą powrócić do telewizyjnego formatu - jeden odcinek na tydzień.
Nie ma ryzyka, że ktoś nadrobi wszystkie zaległości w jeden weekend, a potem szybko zrezygnuje z opłat - pewnie właśnie dlatego Netflix skasował w Polsce darmowy okres próbny. A rezygnacja z udostępniania całego sezonu od razu też chodzi Netflixowi po głowie.
Nie tylko ten model się nie sprawdził. Jeszcze kilka lat temu Netflix nie miał nic przeciwko temu, by osoby dzieliły się kontem. - Im więcej widzów ogląda nasze seriale, tym lepiej - cieszył się szef serwisu Reed Hastings. Teraz Netflix zapowiada walkę z taką praktyką.
Czekamy na nowego Netfliksa
Co dalej? Może przykład Netflixa to dowód na to, że formuła się wyczerpała. Znaleźliśmy tani i wygodny sposób do oglądania filmów i seriali, odciągający od piractwa, ale na dłuższą metę nikomu się to nie opłaca. Zresztą podobne problemy ma Spotify. Firma na siebie nie zarabia, a artyści narzekają, że streaming nie przynosi zysków.
Przez chwilę trafiliśmy do utopii, gdzie w sumie za 50-60 zł można było mieć dostęp do niemal nieograniczonej liczby filmów, seriali i płyt. Ale okazuje się, że system nie jest idealny i zaczyna się psuć.
Wracamy do punktu wyjścia. Coraz większa liczba platform streamingowych zaczyna przypominać sytuację znaną z kablówek, grup cyfrowych i płatnych kanałów. Internetowe serwisy VOD się podzieliły, nie ma już miejsc, gdzie legalnie można obejrzeć "wszystko". Znowu musimy czekać na pomysł, który poradzi sobie z sytuacją. Jak Netflix kilka lat temu.