Koronawirus i ogrody zoologiczne. Niepokojące sygnały o "skarmianiu"
Stworzyliśmy listę zwierząt, które musielibyśmy zabić w pierwszej kolejności. W najgorszym wypadku jedne zwierzęta będziemy karmić innymi – powiedziała w rozmowie z "Die Welt" Verena Kaspari, dyrektorka zoo w Neumünster i zaczęło się zamieszanie. Mimo kwarantanny polskie ogrody zoologiczne są w lepszej kondycji. Choć, jak zaznacza legenda polskiej zoologii Antoni Gucwiński, zwierzęta mogą się… nudzić.
18.04.2020 | aktual.: 18.04.2020 12:13
- A to i tak nie musi rozwiązać naszych problemów finansowych – dodała Kaspari. Zwykle ogrody zoologiczne wiosną przeżywają oblężenie. Teraz nie generują żadnych przychodów, a koszty pozostają niezmienne, chociażby na pomoc, wyżywienie i opiekę nad zwierzętami.
- To jest ratowanie sytuacji, w pewnym stopniu ich rozumiem. U nas nic takiego nie będzie się działo. Mamy rezerwy i zgłaszamy się po dotacje z programów osłonowych. Naszym podopiecznym krzywda się nie dzieje. Ale zachęcamy do kupowania voucherów, które będą obowiązywały po zakończeniu kwarantanny. Dzięki nim będzie można odwiedzić zoo w dowolnym terminie bez kolejki – mówi dyrektor Radosław Ratajszczak z wrocławskiego zoo.
Z kolei Andrzej Kruszewicz, zarządzający warszawskim ogrodem zwraca uwagę, że Europejskie Stowarzyszenie Ogrodów Zoologicznych i Akwariów odniosło się do tej sprawy. Instytucja ta zrzesza większość europejskich zoo i zaleciła skarmianie jako jedną z metod na przetrwanie. - Władze weterynaryjne mogą zezwolić na wykorzystanie jednego zwierzęcia do nakarmienia innego. Chodzi głównie o koniowate, parzystokopytne czy zwierzęta ze złamaną nogą i innymi kontuzjami – mówi Kruszewicz.
Podkreśla jednak, że sytuacja zależy od statusu prawnego placówki. Inaczej radzą sobie miejskie jednostki budżetowe (będące nie podmiotem, a tabelką w excelu), inaczej ogrody jako miejskie spółki, a jeszcze inaczej prywatne ogrody zoologiczne. Szczególnie te ostatnie stale muszą generować dochody.
- ZOO w Warszawie jest jednostką budżetową miejską. Mamy zapewniony, zagwarantowany przez miasto budżet i otrzymujemy naprawdę duże wsparcie. Nie zostaliśmy sami i na razie nie mamy problemów. Sprzedaliśmy wiele biletów rocznych, których termin obowiązywania zostanie oczywiście wydłużony o stosowny czas – mówi Kruszewicz.
Także zoo w Poznaniu nie ma w planach skarmiania, ale jego przedstawiciele dostrzegają trudności, jakie pojawiły się wraz z nadejściem epidemii. Są to przede wszystkim koszty oraz pozyskiwanie i magazynowanie żywności. Blisko 3 tys. zwierząt ze starego i nowego zoo w Poznaniu każdego tygodnia zjada 10-12 ton siana, 560 kg jabłek, 700 kg marchwi i ćwierć tony mięsa.
- Z powodu samej pandemii strasznie wzrosły koszty. Rękawiczki i środki dezynfekcji, których używamy cały czas, kosztują cztery razy drożej, trudno je dostać. Wzrosły ceny żywności. Są też utrudnienia magazynowe, logistyczne, związane z suszą. Ale mamy kilku sponsorów, pozyskanych w trakcie trudnej sytuacji z tygrysami, które miały trafić do Rosji – wyjaśnia rzeczniczka poznańskiego zoo Magdalena Chodyła.
Na kwarantannie wśród zwierząt
Ostatnia epidemia, jaka przechodziła przez Polskę, miała miejsce w 1963 roku – wtedy szalała ospa. A dokładniej – szalała we Wrocławiu, który był jednym z ostatnich europejskich ognisk tej choroby. Władze miasta postanowiły dosłownie zamknąć je na dwa miesiące, by zdusić ospę w zarodku.
Wprowadzono ograniczenia w przemieszczaniu, zamknięto większość urzędów i miejski ogród zoologiczny, w którym pracował 31-letni wtedy Antoni Gucwiński. – Na całe lato nas zamknęli, a my jako pracownicy dostaliśmy specjalne przepustki, żeby móc wchodzić do zoo. Nie było potrzeby zabijania zwierząt w celu skarmiania, zresztą we wrocławskim zoo nigdy do takiej sytuacji nie doszło. Wspierali nas mieszkańcy miasta, firmy, rzeźnie. Jedna starsza pani przynosiła nawet naleśniki dla małp – wspomina legenda polskiej zoologii.
I choć jest na emeryturze, kwarantanna go nie dotyka, bo… przyjaźni się ze zwierzętami: - Szczęście w czasie kwarantanny mają ci, którzy mają ogródki przy domu, a w nich jeże czy ptaki. My z żoną mamy swoją wronę. Przylatuje codzienne koło godz. 16-17 i melduje się przed drzwiami. Już tak się przyzwyczaiła, że je nam z ręki. Przylatuje też grzywacz, synogarlica. Ostatnio do żony w ogródku przyszła jeżyca i weszła jej na kolana. Zaopiekowaliśmy się nią, odkarmiliśmy, urodziła 4 młode i teraz czekamy na lepszą pogodę, żeby wypuścić je na wolność – opowiada Gucwiński.
Tymczasem kwarantanna dla samych zwierząt w zoo wcale łatwa być nie musi. - Są związane ze zwiedzającymi. Na przykład dla człekokształtnych to ogromna rozrywka. Jak nie było ludzi, to się bardzo nudziły. Wiele zwierząt czeka na ludzi – oczywiście na takich, którzy im nie dokuczają – podkreśla były dyrektor zoo we Wrocławiu.
Największy problem mają właśnie człekokształtne, które wcześniej mogły obserwować i zaczepiać ludzi, czasami nawet w bardzo figlarny sposób. W związku z tym opiekunowie w ogrodach mają jeszcze więcej pracy – częściej zaglądają do zwierząt, a takie małpy na nudę dostają… nowe zabawki na swój wybieg. Teraz pozostaje im doczekać końca kwarantanny.
Po wypowiedziach dyrektorki zoo w Neumünster o zabijaniu zwierząt, Europejskie Stowarzyszenie Ogrodów Zoologicznych i Akwariów wydało specjalne oświadczenie. "Nasi członkowie szykują się na wszelkie scenariusze, biorąc pod uwagę, że ogrody mogą pozostać zamknięte przez całe lato i nie mieć żadnych źródeł dochodów. Z założenia zwracamy szczególną uwagę na każdy scenariusz, który mógłby prowadzić do drastycznych rozwiązań. Niemniej na chwilę obecną nie ma żadnych przesłanek, by konieczne było zabijanie zwierząt w związku z kłopotami finansowymi wywołanymi przez koronawirusa" - czytamy w nim.
Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, stowarzyszenie rozesłało w ostatnich dniach mail do ogrodów z prośbą o niewypowiadanie się więcej publicznie w tym temacie.