Bomba atomowa Hitlera. Niezwykła broń, która nie zmieniła losu II wojny
Atomowy grzyb nad Nowym Jorkiem rośnie w oczach. Załoga niemieckiego bombowca, który przeleciał nad Atlantykiem tylko po to, by zrzucić na amerykańską metropolię śmiercionośny ładunek, składa sobie gratulacje, przyznając w myślach Krzyże Żelazne. Plan fuhrera działa. Niszczycielska moc nowej broni daje nadzieję na odmianę losu i zwycięstwo III Rzeszy.
Ten scenariusz, kreślony wielokrotnie przez różnych fantastów, może wydawać się bardzo przekonujący. Zwłaszcza gdy popkultura weźmie go w swoje tryby, racząc nas choćby serialową adaptacją „Człowieka z wysokiego zamku” czy filmowymi dziełami na miarę „Vaterlandu”. Warto jednak zastanowić się, czy niemiecka Wunderwaffe – cudowna broń – a zwłaszcza bomba atomowa, faktycznie mogła zmienić los II wojny? I czy Niemcy byli w stanie ją wyprodukować?
Łatwiejsza wydaje się odpowiedź na drugie pytanie, bo przecież gdyby mogli, to by wyprodukowali. Problem jest jednak bardziej złożony, o czym świadczą różne, czasem skrajnie odmienne interpretacje badaczy poszukujących odpowiedzi na pytanie, jak blisko wyprodukowania broni jądrowej była III Rzesza.
Dla kogo pracował Heisenberg?
Zacznijmy od kwestii podstawowej, czyli powszechnie znanej historii projektu Virushaus - niemieckich badań nad rozszczepieniem atomu, rozpoczętych jeszcze w 1939 roku i kontynuowanych pod kierunkiem Otto Hahna i Wernera Heisenberga w kolejnych latach. Przebieg prac i ich zaawansowanie są przedmiotem sporu historyków – w świetle dostępnych dokumentów nie ma zgody co do tego, jak blisko, albo raczej jak daleko zbudowania bomby atomowej byli Niemcy.
Po wojnie Heisenberg utrzymywał, że jego prawdziwym celem było maksymalne spowolnienie i sabotowanie prac. Ten „kombatancki” epizod został zdemaskowany po odkryciu korespondencji Nielsa Bohra – wynikało z niej, że Heisenberg nie tylko nie sabotował prac, ale przewidując zwycięstwo III Rzeszy namawiał innych fizyków do pomocy w opracowaniu niemieckiej bomby atomowej.
Komandosi kontra Norsk Hydro
Niezależnie od tego kres niemieckich nadziei na finał prac położyło zniszczenie zapasów ciężkiej wody. Ta – zdaniem alianckiego wywiadu – była Niemcom niezbędna do prac badawczych nad bronią atomową, a produkowały ją norweskie zakłady Norsk Hydro.
Nic zatem dziwnego, że alianci podjęli kilka prób zniszczenia fabryki, wysyłając jednostki specjalne i bombowce. Niemcy byli jednak w stanie szybko naprawić zniszczenia i ponownie produkować strategiczny surowiec. Problem w tym, że był on potrzebny w Rzeszy, a nie w Norwegii.
Gdy Niemcy usiłowali przewieźć z Norwegii bezcenny ładunek 16 ton ciężkiej wody, brytyjskie jednostki specjalne po raz kolejny dowiodły swojej skuteczności. Wraz z lokalnym ruchem oporu posłały na dno jeziora Tinn prom z cysternami, co stało się kanwą brytyjskiego filmu z lat 60. „Bohaterowie Telemarku”. Dopiero po wojnie okazało się, że ilość i jakość będącego w zasięgu Niemców surowca była niewystarczająca do uruchomienia reaktora.
Projekt Manhatan – nowa gałąź przemysłu
W przypadku III Rzeszy był to jeden z wielu prowadzonych równolegle projektów, który – pod względem przeznaczonych zasobów – w żadnym wypadku nie można uznać za priorytetowy. Zupełnie inaczej było w przypadku Amerykanów. Czytając niektóre opracowania opisujące prace prowadzone w pustynnym laboratorium Los Alamos, łatwo przywołać przed oczy obraz jakiegoś zagubionego na odludziu ośrodka, w którym grupa jajogłowych z potarganymi czuprynami prowadzi sobie swoje doświadczenia. Nic bardziej mylnego.
Amerykański Projekt Manhattan był gigantycznym przedsięwzięciem, wymagającym ogromnych – niedostępnych dla większości państw – zasobów. Ba - Amerykanie celowo dodatkowo zawyżali informacje o kosztach, by zniechęcić inne kraje do uruchamiania własnych programów atomowych. Ikoniczne „pustynne laboratorium” Los Alamos było zbudowanym niemal od zera kilkutysięcznym miastem. Poza nim na terenie całych Stanów Zjednoczonych nad tym samym celem pracowało kilkadziesiąt innych ośrodków. Jednym z nich był np. odpowiedzialny za wzbogacanie uranu ośrodek X w pobliżu Oak Ridge w Tennesee, zajmujący powierzchnię około 250 km kwadratowych.
Los Alamos – najwyższy poziom IQ na kilometr kwadratowy
Dość wspomnieć, że nad Projektem Manhattan pracowało jednocześnie około 130 tys. osób. Przeznaczono na niego ok. 2 mld dol., co dziś stanowiłoby równowartość 30 mld dol. Pod względem zaangażowanych środków „przemysł atomowy” był w tamtym czasie porównywalny z amerykańskim przemysłem motoryzacyjnym. Rozmach, z jakim działały Stany Zjednoczone, podkreśla dodatkowo fakt, że całą tę gałąź przemysłu stworzono od zera w ciągu zaledwie dwóch lat.
Odrębną kwestią jest wyjątkowa i niemożliwa do uzyskania w innych czasach szansa, jaka pojawiła się za sprawą zajęcia niemal całej Europy przez Niemców. Uciekając przed okupacją, prześladowaniami czy – w przypadku badaczy mających żydowskie korzenie – Holokaustem, do Stanów przybyli najlepsi naukowcy świata.
Prawdopodobnie nigdy wcześniej ani nigdy później nie udało się zebrać w jednym miejscu i skłonić do pracy nad wspólnym celem tak wielkiej liczby najwybitniejszych umysłów, jakimi w danym czasie dysponowała ludzkość. O takich zasobach materiałowych i ludzkich III Rzesza – choć pracowali dla niej utalentowani fizycy - nie mogła nawet marzyć.
Niemieckie testy w ostatnich tygodniach wojny
Niezależnie od tego i od wspomnianych wcześniej kontrowersji dotyczących zaawansowania niemieckiego programu budowy bomby atomowej, niektórzy badacze i popularyzatorzy nauki są skłonni uznać, że III Rzesza była bardzo bliska sukcesu.
Wskazującym na to tropem mają być testy nieznanej broni prowadzone w marcu 1945 roku na poligonie Ohrdruf w Turyngii. Jak przekonuje m.in. Bogusław Wołoszański, według zachowanych relacji przetestowano tam broń o niezwykłej sile, a analiza przedstawiona Stalinowi przez wywiad wojskowy z jakiegoś powodu skłoniła sowieckiego dyktatora do znacznego przyspieszenia operacji, której celem było zdobycie Berlina.
Podobne relacje, ale z innego miejsca – wyspy Uznam w pobliżu ośrodka badawczego Peenemunde – przekazał włoski dziennikarz Luigi Romersa, który na polecenie Mussoliniego relacjonował niemieckie próby poligonowe. Według jego relacji przed planowaną eksplozją konieczne było ubranie ochronnych kombinezonów.
Ślady takich – mniej lub gorzej udokumentowanych relacji – stały się kanwą kilku książek, których autorzy, jak Rainer Karlsch w „Atomowej bombie Hitlera”, stawiają tezę, że III Rzesza, mimo wszelkich przeciwności, pod sam koniec wojny przetestowała broń atomową. Sceptycy podważają te doniesienia wskazując, że broń o ogromnej sile rażenia faktycznie w Turyngii przetestowano, ale nie były to ładunki jądrowe, lecz paliwowo–powietrzne. W ich przypadku zapłon rozpylonej w powietrzu chmury pyłu albo palnego aerozolu powoduje potężną eksplozję, której siłę – przy większych ładunkach – można porównywać z niewielkimi głowicami jądrowymi.
Co by było, gdyby…?
A zatem: czy gdyby Niemcy faktycznie zdołali opracować broń atomową, byliby w stanie zmienić los II wojny? Zakładając powodzenie programu Virushaus musimy pamiętać, że ewentualny sukces miałby miejsce nie wcześniej niż w drugiej połowie 1944 roku. Czyli już nie tylko po symbolicznym Stalingradzie, ale i po sowieckiej operacji Bagration, która pozbawiła III Rzeszę inicjatywy, wybiła potężną Grupę Armii „Środek” i zmusiła Niemców do desperackiej obrony.
Jeden czy w najlepszym wypadku kilka ładunków jądrowych – bo o masowej produkcji w tamtych realiach nie mogło być mowy – nie byłyby w stanie zmienić strategicznej sytuacji III Rzeszy. Zrzut bomby na jakiś punkt koncentracji radzieckich wojsk mógłby zabić kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, ale trudno przypuszczać, by takie straty mogły zrobić wielkie wrażenie na Stalinie i jego dowódcach, podobnie jak zniszczenie jakiegoś miasta. Tym bardziej, że w przypadku europejskiej zabudowy zniszczenia byłyby daleko mniej spektakularne niż w Hiroszimie czy Nagasaki, zabudowanych lekkimi domami z drewna.
Z drugiej strony – przy założeniu wczesnego użycia bomby atomowej przeciwko zachodnim aliantom – pewną szansę na sukces dawało zaatakowanie sił inwazyjnych, które w dniu D otworzyły na plażach Normandii tzw. drugi front. Warto jednak pamiętać, że nawet zniszczenie lądujących wojsk na jednej z pięciu plaż raczej nie przekreśliłoby sukcesu największego desantu morskiego w historii świata. Odrębną kwestią jest możliwość zbombardowania sił inwazyjnych – panowanie aliantów w powietrzu i miażdżąca przewaga nad Luftwaffe czyniły taką próbę mało realną. Równie mało prawdopodobne jest użycie rakiet. Prace nad większymi modelami o dużym zasięgu były jeszcze w powijakach, a pierwsze ładunki były zbyt ciężkie, by umieścić je w głowicy przenoszonej przez V-2.
W takim kontekście – choć próby tworzenia alternatywnej historii zawsze obarczone są ryzykiem popełnienia błędu – wydaje się niemal pewne, że niemiecka bomba atomowa, nawet gdyby powstała, nie byłaby w stanie zmienić losów II wojny światowej. W ostatnich miesiącach istnienia III Rzeszy było na to po prostu za późno.