Ta wojna już się toczy. Jej stawką są dane wywiadowcze
Dzięki nim wiemy, jakie jednostki i gdzie przerzuca aktualnie Rosja. Nad naszymi głowami bezustannie krążą satelity i samoloty wywiadowcze, które są oczami i uszami NATO.
Był 18 lipca 2014 roku. Dzień wcześniej Rosjanie zestrzelili samolot pasażerski Malezyjskich Linii Lotniczych MH 17. Amerykański Boeing RC-135 wykonywał lot rozpoznawczy w pobliżu rosyjskich wód terytorialnych, pozostając jednak cały czas tam, gdzie wolno mu było latać – w międzynarodowej przestrzeni powietrznej. Mimo tego Rosjanie poderwali myśliwiec.
Su-27 szybko zbliżył się do amerykańskiej maszyny. Choć nie otworzył ognia, to serią manewrów, ocenianych później jako agresywne, zmusił ją do ucieczki. Sytuacja była naprawdę poważna, bo Amerykanie ratowali się, wlatując – bez wcześniejszego uzgodnienia i uzyskania zgody – w przestrzeń powietrzną Szwecji.
Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego Rosjanie zareagowali wówczas aż tak nerwowo i co – kontynuując swoją misję – mógł wówczas odkryć amerykański samolot. A mógł odkryć sporo, bo był w gruncie rzeczy latającą komórką wywiadu wojskowego.
Maszyny o takim przeznaczeniu regularnie patrolują newralgiczne rejony świata. Obecnie, gdy Rosja przesunęła znaczne siły nad granice Ukrainy, często przelatują także nad Polską.
Polska nie dysponuje własnymi samolotami o takich możliwościach, a programy pozyskania odpowiednio wyposażonych maszyn – Rybitwa (samoloty morskie) i Płomykówka - są dramatycznie opóźnione.
W kwestii rozpoznania powietrznego jesteśmy skazani na informacje przekazywane przez sojuszników. Światełkiem w tunelu jest program PIAST (Polish ImAging SaTellites), zakładający zbudowanie w najbliższych latach polskich nanosatelitów rozpoznawczych.
Czas nagli, bo - choć zazwyczaj tego nie dostrzegamy - nad naszymi głowami toczy się nieustannie niewypowiedziana wojna, której stawką są bezcenne dane.
Lotniczy berek, czyli przechwycenia w powietrzu
Media cyklicznie donoszą o przechwyceniu rosyjskich samolotów – nad Morzem Północnym, blisko Skandynawii czy nad Bałtykiem.
"Przechwycenie" brzmi groźnie, ale w praktyce polega na tym, że do wykrytego zazwyczaj w międzynarodowej przestrzeni powietrznej intruza wysłane zostają dyżurujące samoloty myśliwskie.
Ich zadaniem jest zbliżenie się do lecącego obiektu i sprawdzenie, z czym mamy do czynienia – może z nieprzyjacielem, może z samolotem, którego pilot zasłabł, a może z maszyną, która ma jakieś problemy techniczne i trzeba pomóc jej bezpiecznie wrócić na ziemię.
To procedura rutynowa i całkowicie niegroźna, choć co pewien czas rozgłos zdobywają towarzyszące jej demonstracje siły czy agresywne manewry w powietrzu.
W 2017 roku polskie F-16 przechwyciły rosyjski samolot, którym podróżował rosyjski minister obrony Siergiej Szojgu. Eskortujący go rosyjski myśliwiec Su-27 wleciał wówczas pomiędzy polską maszynę i samolot ministra, wymuszając zwiększenie dystansu i prezentując przy okazji przenoszone uzbrojenie.
Ale rosyjskie patrole lotnicze mają też inne zadanie. Zmuszając państwa NATO do wysłania samolotów testują ich zdolność do działania, czas reakcji czy determinację, aby zaznaczyć gotowość do obrony przestrzeni powietrznej.
NATO prowadzi takie operacje, jak Baltic Air Policing. W jej ramach kolejne kraje delegują swoje samoloty wielozadaniowe do obrony przestrzeni powietrznej państw bałtyckich, które nie są w stanie ochraniać jej samodzielnie.
- Kiedy nieznany samolot zbliża się do przestrzeni powietrznej NATO, maszyny działające w ramach sił natowskich i maszyny krajowych sił powietrznych wzbijają się, aby śledzić te loty.. (…) Zazwyczaj, gdy samoloty NATO przechwytują samolot, wizualnie identyfikują go, utrzymując przez cały czas bezpieczny dystans. To standardowa procedura – brzmi natowski komentarz do jednej z misji.
Rozpoznanie elektroniczne
Przez długie lata zwiad lotniczy kojarzył się wyłącznie z robieniem zdjęć.
Jeszcze w latach 60., kiedy Amerykanie próbowali zajrzeć za "żelazną kurtynę" i sprawdzić, co dzieje się w Związku Radzieckim, musieli wysyłać nad ten kraj wysokościowe samoloty rozpoznawcze U2, wyposażone w potężne aparaty fotograficzne.
To właśnie podczas takiej misji doszło do jednego z najbardziej znanych incydentów zimnej wojny – zestrzelenia przez Rosjan amerykańskiego samolotu szpiegowskiego, pilotowanego przez Gary’ego Powersa.
Z czasem rolę samolotów zwiadowczych przejęły satelity. Były w stanie dostarczyć szczegółowe zdjęcia bez ryzyka związanego z naruszaniem przestrzeni powietrznej. Choć rozpoznanie satelitarne nie jest bez wad, to właśnie na nim spoczywa dzisiaj ciężar dostarczania fotografii pozwalających na dostrzeżenie ruchów wojsk, budowy infrastruktury czy różnych instalacji militarnych. Nie znaczy to jednak, że samoloty zwiadowcze odeszły do lamusa.
Współczesne maszyny o tym przeznaczeniu, zamiast kamer – choć te również się zdarzają – mają na pokładach przede wszystkim sprzęt do rozpoznania elektronicznego, określanego ogólnie terminem SIGINT.
To różnorodne sensory, przeznaczone do zbierania emisji elektromagnetycznych, dzielonych zazwyczaj na dwie kategorie – emisje radarowe (ELINT) i telekomunikacyjne (COMINT). Ich uzupełnieniem są radary, przeznaczone do obrazowania powierzchni ziemi i znajdujących się na niej obiektów.
Latająca komórka wywiadu
Debiut współczesnych samolotów o takim przeznaczeniu przypadł na początek lat 90. Podczas operacji Pustynna Burza Amerykanie wysłali na Bliski Wschód swój ówczesny cud techniki – dwa, przechodzące jeszcze testy, samoloty E-8 Joint STARS.
Debiut okazał się spektakularny: podczas bitwy o saudyjskie miasto al-Chafdżi siły koalicji antyirackiej całkowicie rozbiły oddziały Saddama Husajna. Irackie straty w sprzęcie sięgały 80 proc., a większość z nich poniesiono bez kontaktu z nieprzyjacielem. Było to możliwe dzięki dostarczeniu przez E-8 Joint STARS danych o celach dla lotnictwa i artylerii.
Obecnie samoloty E-8 Joint STARS to, z uwagi na wiek, maszyny mocno wyeksploatowane i przeznaczone do wycofania. Mimo tego w serwisach śledzących ruchy samolotów nadal możemy zobaczyć je na długich patrolach, kiedy po starcie z amerykańskiej bazy w Niemczech – Ramstein – przelatują nad Polską, a potem godzinami krążą gdzieś między Charkowem i Zaporożem.
Dzięki radarowi AN/APY-7 - potężnej, siedmiometrowej antenie - umieszczonej pod kadłubem w przypominającej wielki kajak owiewce, zwiadowcze maszyny są w stanie "widzieć", co dzieje się na ziemi na dystansie do 250 km.
Samoloty zdalnie mapują nie tylko ukształtowanie terenu oraz znajdujące się na nim budynki i różne instalacje, ale także nieruchome i jadące pojazdy.
Wycofanie samolotów E-8 Joint STARS nie oznacza rezygnacji z lotniczego rozpoznania, bo stare maszyny mają już następców – mniejsze, tańsze w eksploatacji, ale nadal dysponujące znacznym zasięgiem samoloty Bombardier E-11A, rozpoznawalne dzięki wielkim owiewkom z radarami, umieszczonym nad i pod kadłubem.
Nad Polską i Ukrainą przelatują także rozpoznawcze bezzałogowce RQ-4 Global Hawk. To duże maszyny o 30-metrowej rozpiętości skrzydeł. Trudno je wykryć radarem, a do tego mają znaczną wysokość lotu - sięgającą 20 km. Mogą przenosić do 1,5 tony wyposażenia rozpoznawczego, a ich ważną cechą jest zasięg i długotrwałość lotu – mogą przebywać w powietrzu półtorej doby i dolecieć do celu odległego nawet o 20 tys. km.
W służbie pozostają również wiekowe U2 (choć misje wykonują nowsze, zbudowane w latach 80. egzemplarze). One również patrolują z własnej, bezpiecznej przestrzeni powietrznej. Znakiem czasu jest zastąpienie ich dawnego, najważniejszego wyposażenia – ogromnych aparatów fotograficznych – sprzętem SIGINT.
Własne maszyny rozpoznawcze o – prawdopodobnie – podobnych możliwościach mają także m.in. Rosjanie, korzystający z samolotów Ił-20.
Jak przetrwać we wrogiej przestrzeni powietrznej?
Wspomniane samoloty mają istotną wadę: to w gruncie rzeczy przebudowane maszyny pasażerskie czy transportowe – duże, wolne i praktycznie bezbronne, co dotyczy także wielkich rozpoznawczych dronów. Sprawdzają się w czasie pokoju podczas lotów we własnej, sojuszniczej czy neutralnej przestrzeni powietrznej. Ale co w sytuacji, gdy trzeba wlecieć nad nieprzyjazne, bronione przez wroga terytorium?
Przed laty sposobem na przetrwanie był pułap lotu. Wspomniany U2 latał tak wysoko, że znajdował się poza zasięgiem zarówno radzieckich myśliwców, jak i rakiet. Bezkarne przeloty nad ZSRR skończyły się jednak 1 maja 1960 roku, kiedy to maszyna wspomnianego Gary’ego Powersa została zestrzelona pociskiem S-75, a pilot dostał się do radzieckiej niewoli.
Gdy wysoki pułap przestał być gwarantem bezpieczeństwa, postawiono na szybkość.
Najszybszy seryjnie produkowany samolot świata – budowany w latach 60. SR-71 Blackbird – został zaprojektowany jako maszyna zwiadowcza. Potrafił rozpędzić się do prędkości Mach 3,5 i osiągnąć pułap 26 kilometrów , co oznaczało, że był w stanie uciec nie tylko samolotom, ale także – w niektórych sytuacjach – wystrzelonym w jego kierunku rakietom.
Mimo takich możliwości Blackbirdy – zwłaszcza w Europie – unikały naruszania przestrzeni powietrznej państw bloku wschodniego, prowadząc rozpoznanie podczas lotów wzdłuż ich granic.
Obecnie zdolność do prowadzenia rozpoznania nad bronionym terytorium przypisywana jest jednej z bardziej tajemniczych maszyn – dronowi NorthropGrummanRQ-180.
Jego istnienie zostało oficjalnie potwierdzone dopiero w 2014 roku, a dopiero w 2020 roku udało się zarejestrować kształt maszyny na publicznie dostępnym zdjęciu. Poza tym, że istnieje, większość informacji na jego temat to głównie spekulacje i domysły, poparte niewyraźnymi zdjęciami hangarów z Area 51 – amerykańskiej bazy, gdzie wojsko testuje nowe rodzaje broni.
Szacowana rozpiętość skrzydeł tej pokaźnej, zbudowanej w układzie latającego skrzydła maszyny sięga 40 metrów. Wśród możliwości drona – poza prowadzeniem rozpoznania – wymieniane jest wsparcie dla przyszłościowych bombowców strategicznych B-21, funkcje ISTAR (gromadzenie, przetwarzanie i dalsza dystrybucja danych) czy prowadzenie walki radioelektronicznej.
Polskie samoloty nad Rosją
Do niedawna ograniczone rozpoznanie lotnicze – także nad Rosją – mogło być prowadzone w pełni jawnie, za zgodą wszystkich zainteresowanych stron. W ramach podpisanego w 1992 roku Traktatu o otwartych przestworzach umożliwiono dokonywanie wzajemnych lotów zwiadowczych nad terytorium sygnatariuszy – większości państw NATO i byłego ZSRR.
Ograniczona była liczba i długość takich misji, plan lotu wymagał zawsze szczegółowego uzgodnienia, ale początkowo porozumienie faktycznie działało. Rosyjskie samoloty zwiadowcze latały oficjalnie nad Stanami Zjednoczonymi, Polską czy innymi państwami. Polska także wykonywała loty nad terytorium Rosji, choć z braku własnych maszyn o odpowiednim przeznaczeniu, wynajmowała do tych zadań od Ukrainy samolot An-30B. Dzięki Traktatowi możliwe były m.in. polskie loty zwiadowcze nad Obwodem Kaliningradzkim.
Z czasem Rosja zaczęła ograniczać możliwość wykonywania takich lotów, ograniczając ich długość i wyłączając z nadzoru np. obszar manewrów wojskowych, a jako lotnisko dla samolotów uczestniczących w oblotach wyznaczyła bazę na anektowanym Krymie.
W odpowiedzi na rosyjskie restrykcje własne ograniczenia wprowadziły Stany Zjednoczone (m.in. zakaz lotów nad Aleutami i niskich przelotów nad Waszyngtonem). W maju 2020 roku USA podjęły decyzję o wycofaniu się z Traktatu. Rok później wystąpiła z niego także Rosja.
NATO reaguje
Obecne przerzuty wojsk NATO na tzw. wschodnią flankę to doraźna reakcja, związana z ryzykiem konfliktu zbrojnego na Ukrainie i informacjami, dostarczanymi nieustannie m.in. przez rozpoznanie lotnicze i satelitarne. Należą do nich m.in.:
• Odkrycie szpitali polowych w miejscowości Ziabrówka pod Homlem (Białoruś)
• Przebazowanie rosyjskich Su-25 na lotnisko w Łunincu leżącym na południu Białorusi
• Wykrycie wyrzutni rakiet Iskander i rosyjskich systemów WRE przy granicy z Ukrainą
• Przebazowanie 4 Dywizji Pancernej z czołgami T-80 w rejon Briańska i Kurska.
Warto jednak pamiętać, że NATO ma także mniej spektakularne, ale realizowane od lat rozwiązanie systemowe – program Wysunięta Obecność (NATO Forward Presence).
To inicjatywa przyjęta w 2016 roku podczas szczytu NATO w Warszawie. Zakłada stałą, rotacyjną obecność batalionowych grup bojowych w Polsce, na Litwie, na Łotwie, w Estonii (Enhanced Forward Presence – Wzmocniona Wysunięta Obecność), a także w Rumunii i Bułgarii (Tailored Forward Presence - Dostosowana Wysunięta Obecność).
W Polsce grupa taka stacjonuje w Orzyszu, a Polska deleguje swoje siły na Łotwę i do Rumunii.
Każda z batalionowych grup bojowych liczy około 1000 żołnierzy, wspartych ciężkim sprzętem. Choć nie są to siły zdolne do odparcia otwartego ataku, mają doniosłe znaczenie symboliczne – oznaczają solidarne ponoszenie przez kraje NATO ryzyka, związanego z eskalacją napięcia przez Rosję.