"Sądzę, że mamy poważne kłopoty". 31 lat od katastrofy Exxon Valdez© AP Photo/Jack Smith

"Sądzę, że mamy poważne kłopoty". 31 lat od katastrofy Exxon Valdez

Łukasz Michalik

Uciekać! Woda, znajoma i przyjazna – od zawsze była domem. Ale dziś pokrywa ją tłusta maź. Oblepia, zabiera powietrze, śmierdzi. Skleja futro rozpaczliwie miotającej się w niej wydry morskiej. Uciekać! – krzyczą zmysły zwierzątka.

Futro wydry morskiej to cud natury. Skutecznie chroni ją przed zimnem, izoluje od chłodu morskiej wody, a do tego pozwala na sprawne pływanie. Oblepione ropą traci każdą ze swoich właściwości. Ciąży, wyciąga z ciała zwierzęcia resztki energii.

Zbawczy brzeg jest tak blisko! Wydra ciągle walczy, miotając się w czarnej brei. Smród rozlanej ropy zatyka płuca, a próba przepłynięcia przez kleiste fale pozbawia ją resztek sił. Młoda wydra nie ma szans – morska toń, tak dobrze znana i przyjazna, jest dzisiaj inna niż zwykle. Zwierzę ginie, nie rozumiejąc tego, co się właśnie wydarzyło.

Katastrofa

Gdyby supertankowiec Exxon Valdez postawić pionowo na rufie, dziób byłby na wysokości szczytu wieży Eiffla. W pękatym kadłubie o szerokości 50 metrów zamontowano zbiorniki mogące pomieścić 240 mln litrów ropy. Wystarczyłoby do zalania do pełna baków pięciu milionów aut.

W nocy z 23 na 24 marca 1989 roku ten morski gigant przeciska się przez wąską cieśninę niedaleko miasteczka Valdez (to stąd wziął się drugi człon jego nazwy) na Alasce. Kapitan Joseph Hazelwood wie, że już tylko kilka godzin i najtrudniejszy odcinek podróży będzie za nim. Droga powrotna zawsze szybciej upływa.

Pilot portowy – swego rodzaju "parkingowy", znający lokalne wody - . pomógł przeprowadzić przez nie statek i zszedł już z pokładu.

Przed ekipą jeszcze góry lodowe. Trzeba je ominąć, a zatem nieco zboczyć z kursu. Nic nadzwyczajnego – na morzu często się to zdarza.

Dyżur na mostku pełnią trzeci oficer Gregory Cousins i starszy marynarz Robert Kagan. Kapitan Hazelwood prosi ich, by dali znać, gdy wykonają wszystkie niezbędne manewry i wrócą na wyznaczoną trasę. Sącząc kawę w jednej z kajut, zabiera się za wypełnianie dokumentów.

Zimna ziemia obiecana

Potrzeba było dokładnie 101 lat, by Rosjanie zaczęli rwać sobie włosy z głowy na wspomnienie o sprzedaży Alaski. W 1867 roku wzięli za nią równowartość dzisiejszych 100 mln dol. Dużo?

Niezbyt – przecież niedługo po sprzedaży wybuchła gorączka złota. A 101 lat później nad zatoką Prudhoe na północnym wybrzeżu Alaski odkryto bogate złoża ropy. Amerykanie kilka lat debatują, co zrobić ze znaleziskiem. Ekolodzy i zwolennicy wydobycia przerzucają się argumentami. Aż do chwili, gdy po drugiej stronie globu koalicja państw arabskich atakuje Izrael. Jednym z następstw konfliktu, znanego jako wojna Jom Kippur, okazuje się kryzys naftowy.

Jeśli ktoś w Waszyngtonie miał wątpliwości, przestał je mieć wraz z rosnącymi cenami paliw, pustką w portfelach obywateli i coraz realniejszą wizją pożegnania się z ikonicznym, amerykańskim stylem życia. A przecież jego nieodłącznym elementem wydawał się wówczas paliwożerny samochód.

To dlatego dopiero w 1973 roku, 5 lat po odkryciu złóż, amerykańscy decydenci tracą opory.

"Wydobywać, wydobywać, wydobywać!" – przetacza się przez kuluary Kongresu, a Alaska staje się ziemią obiecaną naftowców i budowlańców.

W okresie naftowego boomu spawacz na Alasce zarabia więcej, niż członkowie Kongresu, doganiając zarobkami wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Nelsona Rockefellera. Fortuny zdobywane morderczą pracą rosną i – bardzo często – błyskawicznie topnieją w barach i kasynach.

Gigantyczne zyski z ropy trafiają jednak przede wszystkim na konta koncernów paliwowych, które od których zależy los rozsianych wśród lasów miasteczek. Skrajnym przypadkiem jest osada Prudhoe, zamieszkiwana przez ponad 2 tys. ludzi. Pięciu z nich to stali mieszkańcy. Reszta – pracownicy koncernów naftowych, którzy wyjadą, gdy tylko wysuszą okoliczne złoża.

A jak wygląda stereotypowe, alaskańskie miasto? Szerokie ulice, po których z rzadka przetoczy się pickup, niskie budynki i dominująca nad wszystkim przyroda. Tam, gdzie kończą się zabudowania, przestrzeń wypełniają od razu świerkowe lasy. No i góry, zasłaniające horyzont ośnieżonymi szczytami.

Sitka, Kenai, Betel – dla niewprawnego oka kilkutysięczne miasteczka wyglądają niemal tak samo, a ich nazwy brzmią jednakowo obco.

Niezamarzający port

Na tym tle wyróżnia się Valdez. Z wyglądu to typowy, północny koniec świata. Z historii, zwłaszcza tej najnowszej – miejsce co najmniej nietuzinkowe.

Natura obdarzyła je ciepłym prądem morskim, który zmienia Valdez w niezamarzający port. A to na wybrzeżu Alaski błogosławieństwo dające względny dobrobyt.

Końcowy kurek ropociągu Trans-Alaska od kilkudziesięciu lat wyrzuca z siebie ropę z całego stanu. Choć wydobycie słabnie, a alaskańskie złoża tracą na znaczeniu na rzecz łupków, zasoby szacowane są na dziesięciolecia. Choć, gdy wydobycie znacząco spadnie, utrzymanie całości ropociągu będzie niemożliwe.

To najbardziej skomplikowana instalacja tego typu na świecie. 1200-kilometrowy rurociąg zbudowano na wiecznej zmarzlinie i terenach aktywnych sejsmicznie. Jego zawartość ma temperaturę kilkudziesięciu stopni Celsjusza, stąd szybko stał się ulubionym miejscem dzikich zwierząt ogrzewających się w pobliżu wielkiej rury.

Tę posadowiono na specjalnych podporach tak, aby ciepło nie naruszyło warstwy wiecznej zmarzliny. Powstały specjalne przepusty dla zwierząt, odnogi, urządzenia do utrzymania drożności i wymienniki ciepła, kierujące je jak najbardziej w górę. A przede wszystkim – terminal przeładunkowy w Valdez, gdzie wydobyta na Alasce ropa wyruszała w daleki świat.

Rozlana kawa

Po północy 24 marca 1989 roku do kapitana Hazelwooda dzwoni trzeci oficer Cousins. Drżącym głosem rzuca lakoniczny komunikat: - Kapitanie, sądzę, że mamy poważne kłopoty!

Hazelwood jeszcze nie odłożył słuchawki, gdy kubek z kawą nagle się wywraca. Po chwili - potężny huk. Kapitan wybiega z kajuty. Na pokładzie chaos.

- Co się, do k...y nędzy, stało?! Gdzie jest Cousins?! – krzyczy Hazelwood, rozpaczliwie szukając swego trzeciego oficera.

Przestaje krzyczeć. Staje w miejscu. Już wie. Już widzi. Z rozszarpanego podbrzusza jego supertankowca cieknie ropa. Miliony litrów ropy. Exxon Valdez już tchu w piersiach nie zapiera. Przeciwnie. Przeraża.

Właśnie roztrzaskał się burtą o Rafę Bligha. Trzeci oficer Cousins miał rację. Mają naprawdę poważne kłopoty.

20-osobowa załoga kapitana Hazelwooda biega po pokładzie, próbując ratować statek. Przerażeni, zmęczeni, przepracowani. Jeszcze dekadę wcześniej byłoby ich dwukrotnie więcej. Dziś 14-godzinne zmiany nie są niczym niezwykłym. Rzecz jasna - nie licząc nadgodzin.

Z początku na nieodległym wybrzeżu nie ma wielkiego zamieszania. Ale nie dlatego, że nic się nie stało. Dlatego, że nikt nie był przygotowany na taki dramat. Przez pierwsze kilkadziesiąt godzin dzieje się bardzo niewiele. Nikt jeszcze nie ma pojęcia, że ogląda jedną z największych katastrof ekologicznych w dziejach.

Z 11 zbiorników Exxon Valdez uszkodzonych jest aż 8. Statek osiadł na skale pośrodku zatoki i wypluwa rzekę ropy do – jeszcze do niedawna - krystalicznie czystej wody.

Hazelwood stoi nieruchomo. „Pieprzony radar. Pieprzony Cousins!”. Z rozoranego przez skałę kadłuba ropa już nie tyle wycieka, co płynie szerokim strumieniem.

Grosz do grosza

Teoretycznie trzeci oficer, nawet płynąc po nieznanych wodach, nie ma się czego obawiać. Bezpieczeństwa statku powinien strzec system RAYCAS. To opracowane przez koncern Raytheon urządzenie do ochrony cennych jednostek morskich przed kolizjami z podmorskimi przeszkodami. RAYCAS wykrywa je z dużym wyprzedzeniem, dając czas na zatrzymanie statku albo ominięcie przeszkody.

I na statku Exxon Valdez, RAYCAS – owszem – jest zamontowany! Ale nie działa. Zepsuł się rok wcześniej, ale firma Exxon szukała oszczędności wszędzie, gdzie tylko się dało. Naprawa i eksploatacja radaru nie trafiła na listę priorytetowych wydatków.

Trzeci oficer nie ma też innego istotnego pomocnika. W takim miejscu statek powinna pilotować łódź motorowa. Ale firma Exxon i tu postanowiła zaoszczędzić.

Mija kilkadziesiąt godzin, gdy akcja ratunkowa dopiero się rozkręca. Płetwonurkowie schodzą pod wodę, by zbadać stan tankowca. Nie jest to proste – ropa pokrywa grubą warstwą wodę wokół statku. Nie miesza się z nią, tworzy kożuch. Ratownicy zanurzają się więc w czarnej brei, by sprawdzić, czy statek jest stabilny.

Nurkowie schodzą jeszcze niżej. I już widzą. W pobliżu wypadku zaczyna się uskok dna. Jeśli Exxon Valdez zsunie się w głębinę, dotychczasowy wyciek będzie ledwie wstępem do jeszcze większej katastrofy.

Część wycieku na wodzie zostaje otoczona specjalnymi barierami i podpalona. Ale barier jest zbyt mało, by skutecznie odgrodzić wszystkie zanieczyszczenia.

Na plaży nie mniejszy dramat. Ratownik w specjalnym kombinezonie obsługuje motopompę. Tłoczy ona pod ciśnieniem gorącą wodę, która zmywa z plaży śmierdzący szlam. A wraz ze szlamem – truchła morskich ptaków – z pozlepianymi piórami nie miały szans na przeżycie.

Plaża zdaje się odzyskiwać dawny wygląd, gdy ratownik dostrzega jakieś ruchy pod połaciami ropy. Gdy dociera do niego, co właśnie zrobił, natychmiast przerywa czyszczenie.

Pomysł z czyszczeniem wybrzeża gorącą wodą wydawał się dobry. Szybko okazało się jednak, że ratownicy gotują w ten sposób żywcem zwierzęta, którym udało się przetrwać skażenie ropą. Konieczne jest, mozolne, ręczne zbieranie zanieczyszczeń i syzyfowe wypłukiwanie ropy zimną wodą.

Plaże udaje się oczyścić.

Do najbliższego przypływu, gdy całe czyszczenie trzeba powtarzać na nowo.

Nieco inna walka trwa na łączach telefonicznych. To firma Exxon, właściciel supertankowca, a obecnie super-wraku, spiera się z władzami. Nafciarze chcą wpuścić do wody specjalne rozpuszczalniki, które wyjałowią wodę, ale ułatwią zbieranie ropy.

I wtedy kończy się dobra pogoda.

Sztorm rozwiewa się w Zatoce Księcia Williama do prędkości 112 km/h. Wiatr i fale ubijają ropną zawiesinę w grubą warstwę brudnej piany. Ten potworny kożuch najpierw odcina światło wszystkiemu, co żyje w morzu. Potem pędzona wiatrem piana osiada na wybrzeżu, wnikając w piasek i dno. Skażone zostaje 1900 kilometrów brzegu.

Zniszczenia dopełnią pływy, sumiennie rozsmarowujące zanieczyszczenia na ogromnej przestrzeni. Późniejsze szacunki wskażą, że wyciekło około 43 mln litrów ropy – mniej więcej 17 basenów olimpijskich.

Kozioł ofiarny

Wyciek w Zatoce Księcia Williama unicestwia 250 tys. mew i innych ptaków, 2800 morskich wydr, 22 orki i 247 bielików amerykańskich. Na wyjałowionym z życia wybrzeżu zostają bez środków do życia rybacy i poławiacze krabów. Katastrofa niszczy życie ponad 30 tys. mieszkańców Alaski.

Exxon próbuje zrzucić całą winę na kapitana Hazelwooda, zarzucając mu pijaństwo i opuszczenie stanowiska. Gdy dojdzie do tego odkrycie jego wcześniejszych problemów alkoholowych, opinia publiczna wyda wyrok. Ale drobiazgowa analiza wydarzeń nie potwierdzi winy kapitana. W momencie katastrofy nie był pijany.

Skoro nie kapitan, to może straż przybrzeżna? Firma Exxon oskarży ją o nieodpowiednią dbałość o bezpieczeństwo żeglugi. Ale powołana przez gubernatora Alaski komisja do zbadania przyczyn katastrofy, uzna, że wyciek w zatoce Księcia Williama nie był wypadkiem.

„Katastrofa to efekt wieloletniego nawarstwiania ryzyka, oszczędności i niebezpiecznych praktyk – po prostu, prędzej czy późnej, dojść do niej musiało” – oceniają śledczy.

Exxon wydaje na bezpośrednie usuwanie skutków katastrofy ponad 2 mld dolarów – w szczytowym okresie akcji ratunkowej bierze w niej udział 11 tys. ludzi. Ratownicy mogą liczyć na wsparcie 1400 łodzi i 85 samolotów. Początkowo próbują ochronić przede wszystkim miejsca rozmnażania łososi i innych ryb. Stosują do tego pływające bariery, które pozwalają zebrać ropę w jednym miejscu i zwiększyć grubość warstwy, którą pokrywa powierzchnię oceanu. Tak zebrana ropa jest podpalana albo zbierana, by poddać ją oczyszczeniu i oddzielić od morskiej wody.

Metody mechaniczne nie zapewniają jednak pełnej skuteczności. Na szczęście część zanieczyszczeń z czasem odparowuje, a na pozostałe istnieje jeszcze jeden sposób – dispersanty. To chemikalia, rozbijające ropę na drobne kuleczki, jak detergenty tłuszcz z brudnych naczyń, co ułatwia jej rozkład przez żyjące w wodzie mikroorganizamy. Na lądzie pomaga mechaniczne czyszczenie – zbieranie brudnej mazi szuflami albo spłukiwanie jej zimną wodą.

Wiele uwagi poświęca się ptakom i zwierzętom. Oblepione ropą futro czy pióra tracą wodoodporność – uratowane ptaki trzeba poddać wielu kąpielom w wodzie z dodatkiem oleju i detergentów. To, czego nie spłucze woda, trzeba usunąć szczoteczką, a oczyszczone zwierzę – gdy jest taka możliwość – wysuszyć i ogrzać.

Równocześnie z liczeniem skutków katastrofy trwa liczenie pieniędzy. Dużych pieniędzy. Exxon przegrywa w sądzie, który nakazuje nafciarzom wypłatę odszkodowań w łącznej wysokości 150 milionów dolarów. Ale wyrok przychodzi, gdy pierwszy szok spowodowany katastrofą już mija. Gdy poczucie obowiązku zadośćuczynienia ginie w konfrontacji z poczuciem obowiązku ochrony własnego portfela.

Exxon się odwołuje. Przez dziesięciolecia przeciąga prawną batalię z mieszkańcami Alaski. W końcu, w 2008 roku, po niezliczonych odwołaniach, sąd zmusił firmę do wypłaty pół miliarda dolarów odszkodowań. W niektórych przypadkach dzieciom tych, którzy firmę pozwali, bo oni sami zmarli, nie doczekawszy sprawiedliwości.

Wysokość kary nie powinna dziwić. Pytanie raczej, czy nie powinna być większa. Skutki katastrofy będą odczuwane przez dziesiątki lat. Niektóre gatunki – jak wydry morskie, orły czy łososie - odrodzą się zaskakująco szybko. Inne – jak choćby populacja śledzi czy lokalne orki - nie odrodzą się wcale, gdy do zanieczyszczeń spowodowanych ropą dołączą skutki zmian klimatycznych. Choć minęły już trzy dekady, pod nadbrzeżnym żwirem wciąż znajduje się ropa, czego dowodzą badania, prowadzone kilka lat temu przez naukowców z Temple University w Filadelfii.

Kapitan Joseph Hazelwood zakończył swoją karę w 2001 roku – poza zasądzonymi 50 tys. dolarów, musiał przepracować społecznie 1000 godzin, co robił m.in. zbierając śmieci wzdłuż jednej z autostrad. Później zatrudnił się w jadłodajni dla ubogich.

Tankowiec Exxon Valdez został wyremontowany. Przywrócenie go do użyteczności wymagało wymiany elementów kadłuba o wadze 1600 ton – tyle, ile wynosiła wyporność niszczycieli z czasów II wojny światowej. Exxon zmienił jego nazwę na SeaRiver Mediterranean. Z czasem – gdy zmieniły się standardy budowy takich jednostek – stał się przestarzały, co wykluczyło go z rejsów do portów w Europie.

Statek kilka razy zmieniał banderę, a pod koniec kariery zaliczył morską kolizję. W 2012 roku trafił na najsmutniejszą plażę świata - cmentarzysko statków w indyjskim Alang, gdzie przy pomocy prymitywnych metod wielkie kadłuby są złomowane. Nawet tam wywołał kontrowersje, bo złomowanie czasowo wstrzymały organizacje ekologiczne, ostrzegające przed użytymi do budowy tankowca niebezpiecznymi substancjami.

Exxon to dzisiaj – po przeprowadzonej w 1999 roku fuzji - Exxon Mobil. Firma, wywodząca się w prostej linii od założonego przez Johna Rockefellera koncernu Standard Oil, jest dzisiaj największym prywatnym wydobywcą ropy na świecie. Po odjęciu wszelkich kosztów działalności, w 2017 roku zarobiła na czysto 19 mld dolarów.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (99)