Polak, który stworzył szczepionkę przeciwko tyfusowi. Ratował Polaków, żydów i nazistów
Na jego pogrzebie bliski wsp ółpracownik powiedział: “Rudolf Weigl przekształcił wesz, symbol brudu, nieszczęścia i wstrętu, w przydatny obiekt badań naukowych i ratujące życie narzędzie”. Naziści proponowali mu pracę w Niemczech, po wojnie Rosjanie chcieli go w Moskwie. Za każdym razem wolał zostać w Polsce. Nowa, ludowa władza jego patriotyzm “nagrodziła” wycofując kandydaturę do Nagrody Nobla. Dawni współpracownicy oskarżyli go o kolaborację.
Rozwiązanie Rudolfa Weigla było przełomowe - po raz pierwszy w historii wykorzystał owada jako zwierzę doświadczalne. Tym była wesz, która zarażała tyfusem ludzi. Dzięki nowatorskiemu rozwiązaniu udało mu się opracować szczepionkę przeciwko niezwykle groźnej chorobie. Szczepionka Weigla sprawiła, że liczba zachorowań na tyfus w Polsce zdecydowanie się zmniejszyła
Wesz była dla nazistów symbolem propagandowym - tak opisywano Żydów, których obwiniano o roznoszenie choroby. Przed II wojną światową Niemcy nie pracowali nad rozwiązaniem, które mogłoby zmniejszyć ryzyko zachorowania na tyfus. Pewni siebie naziści sądzili, że gdy przyjdzie czas zaatakować Związek Radziecki, idąca na wschód armia nie będzie miała kontaktu z “nieczystą” ludnością. Tymczasem tyfus zaczął dziesiątkować niemieckich żołnierzy. Naziści potrzebowali skutecznej szczepionki. Tę mogło wykonać lwowskie laboratorium pod przywództwem Weigla.
Jego przedwojenne dokonania znane były nie tylko w Polsce. Opracowana przez Weigla szczepionka uratowała belgijskich misjonarzy w Chinach, za co papież Pius XII nadał mu Order Świętego Grzegorza. W lutym 1940 roku sam Nikita Chruszczow, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego partii komunistycznej na Ukrainie, odwiedził Weigla w laboratorium i zaproponował mu stanowisko profesora w Radzieckiej Akademii Medycznej w Moskwie. Dwa niezwykle groźne totalitaryzmy wiedziały, że bez jego pomocy nie wygrają wojny. Polak wiedział, jak poradzić sobie z tyfusem.
Po tym, jak Lwów trafił w ręce nazistów, wiadomo było, dla kogo Weigl będzie musiał pracować, jeżeli chce uratować siebie i innych. Bo kierowane przez niego laboratorium bardzo szybko zaczęło grać na dwa fronty. Wykonywaną szczepionkę szmuglowano na tereny gett.
Polacy przygotowywali też słabszą wersję szczepionki, która trafiała do nazistów. Dzienna norma produkcyjna wynosiła tysiąc sześćset wszy w sześć godzin. “Okazało się jednak, że jeśli spreparować tysiąc dwieście lub tysiąc trzysta wszy, a następnie ogrzać dłońmi słoik z ich jelitami, zawartość zwiększała swoją objętość, zaczynała wyglądać, jakby to były jelita tysiąca sześciuset wszy” - opisywał działania Arthur Allen, autor książki “Fantastyczne laboratorium doktora Weigla”. Tę wersję dostawał jednak tylko Wehrmacht.
Uderzali wroga również poza instytutem. Pracownicy laboratorium zabierali odchody wszy i smarowali nimi nagłówki w tramwajach tylko dla Niemców, chcąc zarazić okupanta.
Przede wszystkim laboratorium było jednak schronieniem. “Każdy, kogo trzeba było chronić, zostawał karmicielem wszy. Dostawał wtedy Ausweis i był chroniony” – opowiadała Stanisława Woyciechowska, asystentka Weigla. Jak pisał Allen, niemal każdy wykształcony Polak we Lwowie szukał zatrudnienia w instytucie, głównie jako karmiciel wszy. Krew ludzka pozwalała owadom się rozwijać, by potem można było stworzyć z nich lekarstwo przeciwko tyfusowi. Praca dla Weigla uratowała życie m.in. Zbigniewowi Herbertowi czy wybitnemu lwowskiemu matematykowi, Stefanowi Banachowi.
Szacuje się, że w laboratorium pracowało od 2 do 3 tys. osób. Nie tylko dostawali chroniący ich “papier”, ale byli też traktowani niczym dawcy krwi, co wiązało się z większym przydziałem żywności. Zresztą “skutki” były podobne: karmienie 30 tys. wszy dwa razy dziennie powodowało utratę 700g krwi w ciągu miesiąca.
Nie była to łatwa i przyjemna praca. Ślady po ukąszeniach zostawały na długo, więc po wojnie wystarczyło podciągnąć nogawki, by pokazać, jak przeżyło się w okupowanym Lwowie. To właśnie na nogach przyczepiane były klatki z owadami.
Przedwojenne ogłoszenie tak opisywało pracę karmiciela wszy:
"Karmicieli wszy należy dobierać starannie. Zalecamy wybór dojrzałych mężczyzn, o spokojnym usposobieniu, mających zdrową, gładką skórę. Nie mogą przejawiać skłonności do takich dolegliwości skórnych, jak egzema i pokrzywka. Musi ich cechować cierpliwość i panowanie nad sobą, by potrafili zwalczyć chęć drapania się. Muszą się poprawnie zachowywać i dbać o czystość. W ich miejscu pracy konieczny jest prysznic, z którego regularnie korzystają"
Oczywiście w trakcie wojny nie było to aż tak istotne. Laboratorium ratowało polską inteligencję i ruch oporu. Praca dla Weigla była doskonałą przykrywką, bo tłumaczyła wyjścia z domu. A poza tym informacja o tym, że jest się karmicielem i przebywa w laboratorium z wszami, odstraszała wścibskich nazistów. Jeden z pracowników podczas rekwizycji mieszkania pytał Niemców, czy są szczepieni przeciwko tyfusowi. “Bo u mnie, niestety, zdarza się, że po mieszkaniu łażą wszy zakażone tyfusem plamistym prosto z Instytutu für Fleckfieber” - dodawał. Kolejnych wizyt nie było.
“Polska to kraj dotknięty nieszczęściem trudnej przeszłości, w którym postacie historyczne albo obrzuca się błotem, oskarżając o zdradę, albo, gdy umierają, ozdabia nadmiernie złocistą aureolą” - stwierdził Arthur Allen. To doskonałe podsumowanie losów Weigla. Po wojnie niektórzy byli pracownicy zarzucali mu kolaborację z wrogiem. Szacuje się, że jego szczepionka uratowała życie dziesięciu tysięcy żołnierzy Wehrmachtu. Czy była to liczba, która decydowała o losach II wojny światowej? Wątpliwości mieli też sami lekarze: jedni twierdzili, że pomagają okupantowi, drudzy, że ich celem jest przede wszystkim ratowanie życia bez względu na wszystko. Jednak w tych nieludzkich warunkach, kiedy tylko szczęście decydowało o przeżyciu, działania Weigla były prawdziwym bohaterstwem.
Tym bardziej że Weigl był patriotą. Odmawiał totalitarnym reżimom, które w trakcie wojny i nawet po chciały mieć go po swojej stronie. Wolał zostać w kraju. Choć urodził się na terenie Czech, miał niemieckie korzenie, to patriotyczne wychowanie przez ojczyma Polaka sprawiło, że to Polska była jego ojczyzną. “Spójrz na mnie, jestem czystej krwi Niemcem, ale utożsamiłem się z Polską, gdy nie było jej nawet na mapie, i zawsze będę Polakiem” - powiedział przyjaciółce przed wojną.
Genialny biolog cierpiał po wojnie, bo o polskiej historii Lwowa nie należało głośno mówić. Pracował na akademii medycznej w Poznaniu, działał w Krakowie. Ludowa władza go nie prześladowała, ale robiła wszystko, by o Weiglu było cicho. Rząd wycofał jego wieloletnią kandydaturę do Nagrody Nobla, nie został mianowany członkiem Polskiej Akademii Nauk, nie uczono o nim w szkołach.
"Niemcy oferowali mu katedrę w Berlinie, Rosjanie instytut w Moskwie. Polacy dali stryjowi małe mieszkanko na ulicy Sebastiana i dużo politycznych kłopotów" - wspominał jego bratanek. Rudolf Weigl zmarł 11 sierpnia 1957 roku w Zakopanem.