Pacjencie zero, gratulacje. Właśnie wywołałeś armagedon
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Oszalały z przerażenia tłum jest niczym fala powodziowa. Ludzi usiłujących uciec ze strefy zagrożenia nie powstrzymają ani zasieki, ani uzbrojeni wartownicy z psami. Gratulacje, to twoja robota, pacjencie zero. To ty, tykająca bomba biologiczna, wywołałeś epidemię.
Kilka dni temu wydawało ci się, że to zwykłe przeziębienie. Ot, po powrocie z szalonego weekendu w Bukareszcie trochę bolała cię głowa i gardło, a światło raziło bardziej niż zwykle. Początkowo tłumaczyłeś to intensywną balangą. Problem zaczął się wraz z dziwną wysypką za uszami, która szybko przeniosła się na twarz i szyję. Nawet nie zdajesz obie sprawy, że to choroba, która błyskawicznie może rozprzestrzenić się na innych.
W drodze z lotniska zaraziłeś kierowcę Ubera. Już w domu, dostawcę pizzy. Niczego nieświadomi nosiciele zarażają kolejnych. Zanim władze zorientują się, że dzieje się coś dramatycznego, epidemia wyrywa się spod kontroli. W świecie bez granic, gdzie każdy posiłek w ciągu dnia możesz zjeść na innym kontynencie, kordony sanitarne są żałośnie nieskuteczne. Tym bardziej, że oszalałego z przerażenia tłumu, który – poniewczasie – usiłuje uciec ze strefy zagrożenia, nie powstrzymają ani zasieki, ani uzbrojeni wartownicy z psami. Choroba zaczyna zbierać śmiertelne żniwo – szpitale nie nadążają z przyjmowaniem chorych, a w kostnicach zaczyna brakować miejsca na kolejne ciała.
To scenariusz niczym z hollywoodzkiej produkcji kategorii C. Uważasz, że w XXI wieku, w bogatych krajach Zachodu rzeczywiście niemożliwy do zrealizowania?
Triumf rozumu i medycyny został zatrzymany
Gdyby oceniać tylko po doniesieniach w mediach, to powinniśmy się zacząć bać. Choroby, które do niedawna wydawały się całkowicie pod kontrolą, zaczynają – niczym w połowie XX wieku - zbierać śmiertelne żniwo. Parasol ochronny, zapewniany dotychczas przez szczepionki, zaczyna przeciekać. To nie koniec problemów, bo służby medyczne w Europie muszą mierzyć się z nowymi zagrożeniami, niesionymi przez falę migracji.
Jednym z powracających zagrożeń jest odra. Ostatni przykład? Tylko w maju w Czechach odnotowano ponad 100 przypadków zakażenia jej wirusem. Aż połowę chorych stanowili dorośli. Wymusiło to reakcję władz, które rozpoczęły interwencyjne szczepienia.
W Polsce przez dziesięciolecia byliśmy przekonani, że odra raz na zawsze przestała być istotnym problemem. Wprowadzony w 1975 roku program obowiązkowych szczepień przyniósł spektakularne rezultaty - liczba zachorowań, utrzymująca się latami na poziomie dziesiątek, czy nawet setek tysięcy, gwałtownie spadła. Spadła również liczba śmiertelnych ofiar odry – z 200-300 osób rocznie do pojedynczych zgonów, a w niektórych latach nawet do zera.
Problem w tym, że ten triumf rozumu i medycyny został niedawno zatrzymany. O ile jeszcze w 2010 roku odnotowano w Polsce 13 zarażonych odrą osób, to dwa lata później chorych było 70, a w 2014 – 100. Bieżący rok – o ile nie wydarzy się nic nieprzewidzianego – zamkniemy prawdopodobnie liczbą 160-200 zachorowań. Zagrożenia, z którymi skutecznie poradziło sobie pokolenie naszych rodziców, na nowo stają się aktualne, a ludzie zapadają na choroby, którymi do niedawna zupełnie nie zaprzątaliśmy sobie głowy. Jest jeszcze gorsza wiadomość – chorujemy na własne życzenie, a do zagrożeń epidemiologicznych warto dopisać jeszcze jedno najgroźniejsze schorzenie: nieuleczalną głupotę.
Skąd się wzięła odra?
Próby odpowiedzi na to pytanie nie są proste. Nie brakuje opinii, że to właśnie o niej pisał Homer, wspominając plagę, jaką na Greków oblegających Troję zesłał sprzyjający obrońcom Apollo. Część badaczy twierdzi, że przywlekli ją ze Wschodu legioniści Marka Aureliusza. Inni, że wirus odry wydzielił się od wirusa księgosuszu – groźnej choroby bydła – około 6 wieku naszej ery.
Z dużo większą pewnością możemy za to wskazać odkrywcę odry, a zarazem pierwszego znanego badacza, który próbował ją diagnozować. To bagdadzki alchemik i twórca fundamentów arabskiej medycyny, Abu Bakr Muhammad ibn Zakariya ar-Razi, wyliczył różnice pomiędzy ospą i odrą. Wskazał także wskazał możliwe metody leczenia tej ostatniej, uznanej przez niego za groźniejszą. Jednym z tropów, którymi podążał średniowieczny lekarz, było przekonanie o chorobie wywołanej przez „złą krew”, która może, ale nie musi skończyć się śmiercią zarażonego.
Choroba potrzebuje tłumu
Skąpe zapiski średniowiecznych uczonych wskazują, że odra – choć już znana - nie cieszyła się większym zainteresowaniem dawnych badaczy. Czyżby ignorowali zagrożenie? Niekoniecznie – prawdopodobna jest hipoteza, która zakłada, że do wybuchu epidemii konieczne są znaczne skupiska ludzi – co najmniej 200 tys. mieszkańców zebranych na niewielkim obszarze. A przecież po upadku Rzymu takich miejsc w Europie przez długi czas nie było.
Dzisiaj, gdy większość ludności Europy mieszka w miastach, choroby takie, jak odra, mogłyby nas regularnie dziesiątkować. To choroba przenoszona drogą kropelkową, zazwyczaj na skutek bezpośredniego kontaktu z nosicielem wirusa. Zarażony zazwyczaj nie zdaje sobie sprawy, że ma problem. To dlatego, że podczas około 10-dniowego okresu wylęgania, choroba przebiega bezobjawowo. Później pojawiają się kilkudniowe objawy podobne do przeziębienia – nieżyt nosa, kaszel i światłowstręt. Następnie na wewnętrznej stronie policzków uwidaczniają się białe przebarwienia – plamki Koplika.
Po dwóch tygodniach od zakażenia pojawia się charakterystyczna wysypka, a po kolejnych kilku dniach – o ile osłabiony organizm nie zostanie zaatakowany przez inną chorobę i nie pojawią się powikłania – chory zaczyna odzyskiwać zdrowie. Problem polega na tym, że osoba chora na odrę zaraża nie tylko po wystąpieniu objawów, ale i na kilka dni przed pierwszymi symptomami choroby.
Następstwami odry - daleko groźniejszymi od samej choroby – są powiązane z nią powikłania, jak choćby ryzyko zachorowania na podostre stwardniające zapalenie mózgu. To, choć rzadkie, kończy się śmiercią 95 proc. chorych. O ile w krajach rozwiniętych problemy z powodowanymi przez odrę powikłaniami udaje się zazwyczaj opanować, to gorsza opieka medyczna oznacza śmiertelność na poziomie 5 proc., która – w przypadku niemowląt – może sięgać nawet 30 proc. zarażonych. W teorii odra powinna zatem zbierać krwawe żniwo, bo jedna osoba zaraża średnio 17-18 innych ze swojego otoczenia.
Łatwiej zapobiegać, niż leczyć
Dlaczego nie zbiera? Odpowiedź jest prosta: profilaktyka. W latach 60. ubiegłego wieku skuteczne szczepionki opracowali dwaj badacze - Maurice Hilleman znany również z wynalezienia szczepionki przeciwko żółtaczce i John Enders, nagrodzony Noblem za badania choroby Heinego-Medina.
Dostęp do szczepionki przeciwko odrze potwierdził znaną od XIX wieku prawdę, że ekspozycja na tę chorobę nadaje – o ile pacjent przeżył – odporność i chroni przed kolejnymi infekcjami. Dość wspomnieć, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), bazując na statystykach, stwierdziła przed laty, że do 2010 roku Europa będzie całkowicie wolna od odry. Później przesunęła tę datę na 2015, następnie na 2020 rok. Jeszcze później wszystkie plany wzięły w łeb, bo dogorywająca na pozór odra podniosła głowę i przeszła do kontrataku. Dlaczego, co się stało?
Kto nas zaraża?
Gdyby prześledzić doniesienia mediów i wypowiedzi niektórych polityków, odpowiedź byłaby prosta: zarażają nas uchodźcy. Problem w tym, że proste odpowiedzi nie zawsze są prawdziwe. I tak jest w tym przypadku.
W Polsce od początku roku do końca sierpnia zanotowano 116 przypadków odry. Można alarmować, że to trzykrotnie więcej, niż w latach poprzednich – i będzie to prawda. Ale pamiętajmy o skali – to 116 przypadków na blisko 40 milionów, z tego większość to ludzie przyjeżdżający spoza granic Polski, przede wszystkim z Ukrainy.
– Obecnie zagrożenie jest wyolbrzymiane. Różnie ocenia się wyszczepialność – około 95-94 proc. – a to poziom ciągle bardzo wysoki. Nie grozi nam epidemia, bo ogromna większość polskiej populacji jest odporna, dzieci są szczepione, a dorośli w większości albo byli szczepieni, albo chorowali nabywając odporność. Nie ma więc na razie możliwości, aby wirus krążył po populacji. Jeśli ktoś przyjedzie do nas z odrą i trafi – co jest statystycznie najbardziej prawdopodobne – w środowisko, gdzie wszyscy są zaszczepieni, to nie zaszkodzi nikomu, poza sobą – mówi Jan Bondar, rzecznik prasowy Głównego Inspektoratu Sanitarnego.
Problem zacząłby się wówczas, gdyby przyjezdny trafił np. do fabryki, w której pracuje dużo nieszczepionych obcokrajowców. Jak jednak zaznacza Bondar, w Polsce mamy ciągle bardzo dobrą sytuację epidemiologiczną. Nie możemy zapominać jednak, że nie jest ona dana raz na zawsze.
Jest dobrze, ale może być gorzej
Gdy na chłodno przeanalizujemy dostępne dane, to emocjonalne nagłówki, którymi od miesięcy straszą nas media, okażą się poszukiwaniem sensacji. Z chorób zakaźnych dużo groźniejsze są mniej medialne zagrożenia, jak choćby grypa, borelioza czy rozprzestrzeniające się coraz szybciej choroby weneryczne.
Albo – i to jest faktyczny problem, spędzający epidemiologom sen z powiek - coraz większe zagrożenie ze strony antybiotyko odpornych bakterii. W przypadku odry wzrost liczby zachorowań – procentowo znaczny – w liczbach bezwzględnych w skali kraju można uznać za pomijalny. Jest on jednak o tyle istotny, że pokazuje narastający trend: infekcji jest coraz więcej.
Niepokojący jest też fakt, że choroba – obecnie dla statystycznego Polaka niegroźna – z czasem może stać się znacznie groźniejsza.
– Ochronny kokon, który mamy teraz, można zepsuć, a zagrożenie pojawia się z dwóch kierunków. Jeden to ruchy antyszczepionkowe, a drugi – napływ pozbawionych odporności przybyszów spoza granic kraju. Generalnie, niezależnie od źródła, problemem jest wzrost odsetka populacji, który nie jest odporny – tłumaczy Jan Bondar z GIS.
Sprawa dotyczy też małych dzieci, bo pierwsza dawka szczepionki podawana jest zazwyczaj w 13 miesiącu życia. W poprzednim roku urodziło się około 400 tys. dzieci, więc obecnie do przybyszów i dzieci celowo nieszczepionych trzeba dodać tę właśnie liczbę. Należy też doliczyć osoby, które nie mogą być zaszczepione z powodu przeciwwskazań medycznych. W sumie robi się całkiem spora grupa.
Potencjalnym źródłem problemu jest również grupa zaszczepionych dorosłych. Chodzi o to, że odporność blisko 100-proc. daje dwukrotne zaszczepienie, a od połowy lat 70. do 1991 roku szczepiono jedną dawką. Po latach się okazało, że daje to jakieś 75-80 proc. ochrony. Z tej grupy jakieś 20-25 proc. nadal może zachorować.
- I jeśli w Europie zanotowaliśmy w sumie około 40 tys. zachorowań, to z tego sporą, blisko 40-proc. grupę stanowili dorośli. Dlatego dobrze by było, aby ci starsi, jeśli mają taką możliwość, powtórnie się zaszczepili – wskazuje Bondar.
Straż Graniczna kontra odra
Co jeszcze możemy zrobić? Popkultura serwuje nam niezliczone wizje, sugestywnie pokazujące rozwój epidemii. Zaniepokojony popularną w internetowych dysputach wizją plujących bakteriami tłumów, szturmujących nasze granice, zapytałem o tę kwestię polską Straż Graniczną. Jej funkcjonariusze są przeszkoleni z rozpoznawania chorób zakaźnych i zaszczepieni. Są też wyposażeni w środki ochrony indywidualnej, jak maski, kombinezony czy środki dezynfekujące.
- Funkcjonariusz Straży Granicznej może wydać decyzję o odmowie wjazdu do Polski, jeśli bierze pod uwagę możliwość wystąpienia u podróżnego choroby zakaźnej. Nie podejmuje jednak takiej decyzji sam. Przedstawia sprawę inspektorowi sanitarnemu i to on dokonuje właściwej oceny, ale w ciągu ostatnich kilku lat nie odnotowaliśmy odmowy wjazdu z powodu chorób zakaźnych – mówi mjr Elżbieta Pikor z bieszczadzkiego oddziału SG.
Nic zatem nie zwiastuje wprowadzenia na polskiej granicy kordonu sanitarnego, tym bardziej, że oceniając jedynie po wyglądzie trudno stwierdzić choćby zwykłe przeziębienie. Tym, co faktycznie możemy zrobić w celu ochrony przed epidemią, jest troska o to, by niezła obecnie odporność populacji nie została zaprzepaszczona.
Gdy rozum śpi, budzą się proepidemicy
W tym miejscu – niestety – zderzamy się z ruchem antyszczepionkowców. Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego (PZH) gromadzi informacje dotyczące liczby odmów dotyczących szczepień obowiązkowych u osób do 19 roku życia. Z danych wynika, że na przestrzeni ostatnich lat znacznie wzrosła liczba odmów dotyczących szczepień. W 2010 roku odnotowano 3437 odmów, w 2017 – aż 30 089. Dlaczego rodzice unikają szczepień?
- Córka przechodziła w ostatnim czasie grypę, dlatego nie chcę, aby otrzymała ostatni zastrzyk. Zbyt mało mówi się o negatywnych skutkach szczepień. O autyzmie i innych chorobach. Zresztą, jeżeli inni rodzice chcą szczepić swoje dzieci, proszę bardzo, ale dlaczego mnie się przymusza? - swoją motywację wyjaśniła w rozmowie z Wirtualną Polską Aleksandra Kochańska z Gdańska.
Trudno podejrzewać rodziców o świadomą chęć zaszkodzenia własnemu dziecku. Dlaczego zatem narażają je na groźne choroby? Fundamentem ruchu antyszczepionkowego jest strach wywołany przed laty przez oszusta, doktora Andrew Wakefielda, któremu udało się opublikować wyniki swoich „badań” w cenionym periodyku medycznym "The Lancet”.
Problem polegał na tym, że rzekome badania nie miały żadnej wartości – Wakefield tendencyjnie dobierał grupę badanych dzieci i naciągał uzyskane wyniki tak, by dowieść nieistniejącego związku pomiędzy podaniem szczepionki MMR (przeciwko odrze, śwince i różyczce) i występowaniem objawów autyzmu. Co gorsza, pobudki badacza były wyjątkowo niskie – jego prace były finansowane przez organizację, oczekującą konkretnych wniosków, potrzebnych do sądowych batalii o odszkodowania. Choć redakcja "The Lancet” po latach wycofała szkodliwy artykuł, a oszust został wykreślony z rejestru lekarzy, mleko się rozlało.
Teorie łączące autyzm ze szczepionkami trafiły na podatny grunt, a tempo ich rozprzestrzeniania – niczym epidemia - spotęgowała łatwość komunikacji, zapewniana przez Internet. Warto przy tym zaznaczyć, że – jak w przypadku wszystkiego, co związane z działaniem różnych substancji na ciało człowieka – również i w przypadku szczepionek istnieje ryzyko różnych niepożądanych reakcji. Statystyka jest jednak jednoznaczna: niepożądany odczyn poszczepienny (NOP) i istotne powikłania, jak choćby zapalenie mózgu, są blisko tysiąc razy mniej prawdopodobne od podobnych powikłań, występujących po zachorowaniu na odrę. Korzyści są znacznie większe, niż ryzyko.
Szczepienia – ofiara własnego sukcesu
Problem polega na tym, że dane statystyczne nie przemawiają do wszystkich. Rodzicie nie widzą powodu, by chronić dzieci przed zagrożeniem, które wydaje się abstrakcyjne – w końcu prawie nikt nie zna osoby, która umarła z powodu odry.
- Popularność ruchów antyszczepionkowych to pochodna skuteczności szczepień. Profilaktyka, stosowana przez współczesną medycynę stała się ofiarą własnego sukcesu. Ludzie przestali mieć świadomość, jak tragiczne w skutkach mogą być niektóre choroby zakaźne. Dlatego, gdy antyszczepionkowcy powtarzają ciągle w mediach jakieś jednostkowe przypadki powikłań poszczepiennych, trudno przeciwstawić im równie medialny przykład dziecka, które zachorowało na odrę i umarło – bo dzięki powszechnym szczepieniom takie tragedie udało się wyeliminować – mówi Jan Bondar.
Dlatego jakiś antyszczepionkowiec może się szczycić, że nie szczepi, a jego dziecko nie choruje. Nie ma świadomości, że jego nieszczepione dziecko nie choruje, bo populacja jest – na razie – ciągle jeszcze odporna dzięki szczepieniom i w tej chwili zdecydowana większość z nas nie ma powodów do obaw. Nawet to nieszczepione dziecko często nie ma okazji, by zostać zainfekowane.
Ale wraz z migracjami i popularnością ruchów antyszczepionkowych będzie się to zmieniać – prędzej czy później, wraz ze wzrostem liczby zachorowań, pojawią się poważniejsze przypadki powikłań. A zgony nie będą liczone jedynie w setkach.