"Normalność" się skończyła© Getty Images | Chung Sung-Jun

"Normalność" się skończyła

Adam Bednarek

Były to czasy najlepsze i były to czasy najgorsze - pisał Charles Dickens rozpoczynając "Powieść o dwóch miastach". Wiele wskazuje na to, że opis idealnie będzie pasował do czasów po koronawirusie.

Normalność rozpada się na naszych oczach. Nie wiemy jeszcze, kiedy nadejdzie "życie po koronawirusie", ale jestem pewien, że będzie wyglądało inaczej niż to przed pandemią. Z sytuacji kryzysowych wyłaniają się rzeczy nowe. Niektórych powinniśmy wyczekiwać, innych już teraz możemy się obawiać.

Zapomnimy o ekologii i zmianach klimatycznych

Najważniejszy trend czasów przed koronawirusem? Ekologia. Zdjęcia Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci zostały w pamięci ludzi, więc nawet w Polsce znaczna część nie miała problemu, by pożegnać się ze słomkami, plastikowymi kubkami i jednorazowymi reklamówkami. A ci, którzy mieli opory, zostali zmuszeni obowiązkowymi opłatami za foliówki, które wprowadziły krajowe sklepy. Smog stał się tematem politycznym również w Polsce i wiele wskazywało na to, że będzie powodem do dyskusji w tegorocznej kampanii prezydenckiej. A potem nadszedł czas koronawirusa.

W Wielkiej Brytanii apelowano, by zrezygnować z opłat za jednorazową reklamówkę. Europejski Starbucks wycofał się z kubków wielokrotnego użytku. Warzywa i owoce pakowane w plastikowe opakowania, często po jednej sztuce, jeszcze miesiąc temu budziłyby oburzenie. W dobie koronawirusa objawiły się jako bezpieczniejsze od luzem pozostawionych produktów, dostępnych na wyciągnięcie ręki każdego potencjalnego zakażonego.

Chociaż sieci zapowiadają, że wszystkie te zmiany są tylko tymczasowe, zero waste czy ekologia dziś wydaje się być fanaberią czasów bezpieczeństwa. A przecież nie wiemy, kiedy powrócą. Choroba wywołana koronawirusem nie odejdzie jednego, konkretnego dnia. Zły plastik staje się obrońcą ludzkości przed zarazkami i trudno będzie zapomnieć o jego dokonaniach w tych niełatwych czasach.

Samochód: symbol wolności i... bezpieczeństwa

Podobnie jak samochód. Polskie miasta - w tym Kraków czy Gdynia - powodu zrezygnowały z opłat za parkowanie, by zachęcić do poruszania się nimi, a nie komunikacją miejską, w której zresztą wprowadzono ograniczenia liczby pasażerów.

Praca aktywistów i ich wieloletnie namawianie do przesiadania się do autobusów i tramwajów traci na znaczeniu - według danych z aplikacji monitorującej transport publiczny Moovit, w zachodnich państwach (jak Włochy, Hiszpania czy USA) podróże autobusami, tramwajami, a nawet rowerami spadły w niektórych miastach, jak Madryt czy Mediolan, aż o 84 proc. Podobne liczby dotyczą Polski. W rozmowie z serwisem transport-publiczny.pl Tomasz Andrzejewski, rzecznik prasowy Zarządu Dróg i Transportu Urzędu Miasta Łodzi, poinformował, że w mieście liczba pasażerów spadła o 80 proc.

Ma to związek z kwarantanną czy pracą zdalną, ale osoby, które muszą się poruszać, stawiają na cztery kółka. Samochód przez wiele lat był symbolem wolności i niezależności, obecnie zyskuje kolejną ważną cechę: gwarantuje bezpieczeństwo oraz izolację od innych.

Badania pokazują, że w okresie pandemii powietrze staje się czystsze - najpierw zauważono to w Chinach, gdzie znacząco spadł poziom dwutlenku azotu, a potem we Włoszech. Tyle że prędzej czy później home office się skończy i niektórzy będą musieli wrócić do biur oraz szkół. Strach po COVID-19 nie opuści nas jednak tak szybko, by bez strachu wsiąść do zatłoczonej komunikacji miejskiej, w której co chwila ktoś kaszle i kicha.

Obrazek rozsyłany przez aktywistów, prezentujący pięcioosobowe auto z jednym kierowcą, mający być krytyką niepotrzebnego zajmowania ruchu, w nowych czasach może kojarzyć się z rozsądkiem. Nie tylko nie daję się zarazić, ale też nie stanowię ryzyka dla innych.

Co gorsza, istnieje ryzyko, że wyboru nie będzie. PKS-y będące przed koronawirusem w fatalnej sytuacji, dziś kasują połączenia lokalne i dalekobieżne. Na przykład z Łodzi nie pojedzie się już do Ostrowca Świętokrzyskiego, Lublina, Zamościa, Koszalina czy Czech - kursy zawiesiły zarówno PKS Łódź czy PKS Ostrowiec (w tym również lokalne połączenia), jak i prywatne firmy, w tym Leo Express. Z kolei PKP Intercity wstrzymało pociąg jeżdżący między Szczecinem a Warszawą. Nie wiadomo, czy będą finansowe możliwości, by reaktywować je po pandemii.

Koniec z zagranicznymi wojażami. Dla niektórych

Zdaniem analityczki Kamili Gaweł z Ogólnopolskiej Grupy Badawczej strach przed tłumem będzie ciosem w branżę turystyczną. Pamięć o koronawirusie może sprawić, że ludzie będą wybierać bliższe im atrakcje niż lokacje wymagające podróży samolotem. W końcu spędzenie kilkunastu godzin w ciasnym samolocie - a przecież niedawno myślano o wprowadzeniu miejsc stojących! - by trafić do miejsca, gdzie zachorowań mogło być więcej niż w Polsce, nie wydaje się być dobrym i odpowiedzialnym pomysłem. Pandemia zmieni te nawyki.

Równocześnie jednak trudno liczyć na to, że ludzie przyzwyczajeni do częstych zagranicznych wojaży nagle wybiorą Łowicz lub Roztocze zamiast Tajlandii czy Kanarów. Po prostu zmieni się to, czym będą podróżować. I za ile. Branża lotnicza jest w olbrzymim kryzysie, wielu przewoźników może upaść. Tanie bilety mogą nie okazać się wystarczającą zachętą - ważniejsza będzie nie niska cena, a bezpieczeństwo, które zaoferować mogą nieliczni. Ale to będzie kosztować.

Na początku pandemii odnotowano wzrost lotów prywatnymi samolotami. Jettly, jedna ze spółek wynajmujących maszyny, zwykle w tym okresie miała od 2 do 3 tysięcy zamówień dziennie. Od połowy stycznia liczba ta się potroiła. Na dodatek jeszcze przed pandemią wzrosła też ich sprzedaż - w 2019 roku odnotowano prawie 10 proc. skok względem poprzedniego, a według przewidywań w ciągu dekady ma przybyć przeszło 8 tys. zamówień.

Tymczasem takie jednostki generują 40 razy więcej zanieczyszczeń na osobę niż zwykłe loty komercyjne. Prywatne samoloty mogą być dla ruchu lotniczego tym, czym samochód dla komunikacji miejskiej - "bezpieczną" alternatywą, oddzielającą bogatych od potencjalnych nosicieli wirusa gromadzących się na lotniskach. Co z tego, że trują, skoro gwarantują ochronę. Problem znany od lat jeszcze bardziej się nasili.

Tym bardziej że tanie podróżowanie może stać się wspomnieniem ery przed koronawirusem. Niedawno Alstom, producent pociągów dużych prędkości, zaprezentował, jak może wyglądać wagon nowej generacji. Oglądając materiał teraz zauważamy, że jego twórcy wydają się być wizjonerami. Fotele są modułowe, więc można je dokładać lub usuwać, by zrobić więcej miejsca - wiadomo, która opcja przyda się bardziej w czasach przymusowego dystansu, który po koronawirusie wejdzie w krew.

Siedziska na dodatek są szerokie i bardzo często pojedyncze, z odpowiednią odległością do pasażera na przeciwko. Coś, co jeszcze na początku miesiąca mogło wydawać się zapowiedzią wygody, dziś należy odbierać nieco inaczej - to będzie konieczność, by transport wzbudzał zaufanie. Super komfortowymi pociągami czy samolotami nie każdy będzie mógł się poruszać, bo mniejsza liczba miejsc będzie wymagać droższych cen za bilety. Twórcy koncepcji nie mogli tego przewidzieć, ale niewielka liczba pasażerów w wizualizacji jest wręcz symboliczna.

Bogaty może więcej

Koronawirus jeszcze bardziej uwypukli różnice pomiędzy bogatymi a biednymi. Pandemia nie ominęła elit - zachorował szef Apple Tim Cook, gwiazdy Hollywood jak Tom Hanks czy ważni politycy, ale to właśnie elity szybciej znajdą sposób na schronienie i przede wszystkim rozpoznanie zagrożenia. Dla władz stanu Oklahoma zbadanie koszykarzy Utah Jazz było priorytetem, mimo że przeprowadzenie testów dla niemal 60 pracowników klubu wykorzystało 20 proc. zasobów. Wielu z oburzeniem zareagowało na fakt, że koszykarze od ręki dostali testy, które ogranicza się chorym mieszkańcom.

Ograniczenia w podróżowaniu czy przemieszczaniu nie muszą być związane wyłącznie z kwestiami finansowymi. Premier Izraela zapowiedział, że zaawansowane systemy cyfrowe służące dotąd do śledzenia i zwalczania terroryzmu pozwolą lokalizować osoby, które miały kontakt z zarażonymi koronawirusem. W podobny sposób swoich obywateli monitoruje Korea Południowa. Agencja Reutera donosiła, że chińska firma Hanvon opracowała system, który rozpoznaje twarz nawet, jeśli nosi się maskę.

Z kolei w Belgii drony sprawdzają, czy mieszkańcy nie łamią przepisów związanych z ograniczeniem kontaktu z innymi ludźmi. Z każdego innego powodu widok patrolującego urządzenia - kojarzący się z filmami science-fiction - wzbudzałby niepokój, podobnie jak ścisłe kontrole na granicach czy lotniskach.

Teraz sytuacja jest jednak zrozumiała. Im dłużej drony czy szpiegowskie aplikacje będą w użyciu - a raczej nie zanosi się na to, by po miesiącu stwierdzono, że już nie są potrzebne - tym łatwiej będzie się do nich przyzwyczaić.

Inwigilacja wejdzie na wyższy poziom

A władze wielu państw mogą dojść do wniosku, że skoro nowe metody obserwacji sprawdziły się w walce z koronawirusem, to dlaczego by nie zachować ich dalej w celu zmniejszenia przestępczości czy oznaczenia podejrzanych jednostek lub dzielnic? Temat ochrony prywatności, podobnie jak ekologii, schodzi na dalszy plan: w końcu nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Jeśli jednak zapomnimy o tej dyskusji, możemy obudzić się w innej, bardzo niebezpiecznej rzeczywistości.

Nawet zanim dojdzie do tego czarnego scenariusza, na celowniku będą przecież osoby, które w najbliższych miesiącach mogą mieć kontakt z zarażonymi lub będą przebywać w miejscach, gdzie liczba chorych jest wyjątkowo duża.

A co za tym idzie nie będzie się ich wpuszczać na dworce, lotniska, do galerii handlowych czy na koncerty, gdy już takie znowu będą organizowane. Przepustką będzie zaświadczenie o tym, że nie jest się chorym lub przyjęcie szczepionki, gdy ta się już pojawi.

Chiński system kontroli obywateli - tak zwany Social Credit System, System Społecznego Zaufania, zakładający, że nawet drobne przewinienia jak wyrzucenie śmieci na chodnik powodują utratę punktów, które wpływają np. na dostęp do biletów lotniczych - może być inspiracją dla wielu państw, które będą chciały radzić sobie z chorymi. Tylko jak wyleczyć się z choroby, kiedy politycy najpierw wolą zadbać o najbogatszych, czego przykładem jest drużyna Utah Jazz?

Sytuacja zza oceanu dotyczy również nas, bo prezes Rakowa Częstochowa uważał, że Ekstraklasa powinna wznowić rozgrywki, ale piłkarze musieliby zostać przebadani na obecność koronawirusa. W kraju, gdzie testy trafiają jedynie do potrzebujących, otrzymaliby je piłkarze, bo przecież "show must go on".

Brudna gotówka będzie wspomnieniem

W Polsce płatności bezgotówkowe cieszą się olbrzymią popularnością, a w ostatnich tygodniach i zapewne w najbliższych miesiącach padną rekordy. Sklepy czy firmy kurierskie zachęcają do płatności kartą albo serwisami płatniczymi. Gotówka - będąca idealnym "nosicielem" zarazków - może być kolejną ofiarą koronawirusa ku uciesze wszystkich, którzy chcą, by każda transakcja była rejestrowana i na widoku. O ile brzmi to jak kolejna przesadzona teoria spiskowa, o tyle pojawiały się już głosy, że gotówka rzeczywiście jest w pewien sposób bezpieczniejsza. W czasie pandemii czasami wyboru już nie ma, bo niektóre sklepy odmawiają przyjmowania banknotów.

Nadchodzą czasy ponure. Tyle że historia jest dowodem na to, że świat nigdy nie był wyłącznie czarny lub biały. Dobre rzeczy działy się obok. I tak zapewne będzie tym razem. Powodów do optymizmu jest równie dużo, co obaw.

Chociaż pielęgniarka rozmawiająca z reporterem WP Pawłem Kapustą nie ma wątpliwości, że podziw dla wcześniej lekceważonych zawodów - jak właśnie pracowników służby zdrowia, ale też kurierów czy kasjerów - w końcu zmaleje, można wierzyć w to, że tak się nie stanie. Zbiórki i różne społeczne akcje pomocy służbie zdrowia mogą na początku wydawać się typowym krótkotrwałym zrywem. Ale dokładniejsze sprawdzenie pokazuje, że dzieje się ich zbyt dużo w wielu niezależnych od siebie sektorach, by ich suma nie złożyła się na pewien społeczny proces, którego skali i intensywności jeszcze nie znamy.

Pomoc starszym, zwrócenie uwagi na słabszych, wspieranie lokalnych biznesów - w mediach społecznościowych pełno jest małych oddolnych inicjatyw, jak wspieranie klubów, księgarń czy kawiarni w formie zbiórek lub bonów, które będzie można wykorzystać, gdy sytuacja się uspokoi. Mamy dowód, że w kryzysowym momencie nawet wykupienie 10 kg ryżu na niewiele się zda, jeśli pandemia będzie trwać dłużej niż dwa tygodnie. W pojedynkę nie zdziałamy. Potrzebujemy wspólnoty, solidarności, a koronawirus udowadnia, że jesteśmy w stanie być razem.

Szansa dla nowego systemu?

W debacie publicznej słyszalne są dyskusje, które jeszcze wcześniej były tylko teoretyczne lub zajmowały tylko ekspertów - jak gwarantowany dochód podstawowy czy konieczność większego opodatkowania miliarderów oraz ich faktycznej roli w "naprawianiu świata".

Przed koronawirusem wielu zastanawiało się, jak możliwe jest opłacanie kogoś, kto nie pracuje. Tymczasem dziś mnóstwo osób zostało pozbawionych środków do życia nie dlatego, że byli niezaradni czy leniwi - po prostu tak się stało. Inaczej patrzy się na kryzysowe sytuacje i fakt, że można znaleźć się bez środków do życia, gdy istnieje ryzyko, że spotka to każdego z nas, a nie tylko osoby "gorzej wykształcone" czy "niezbyt przedsiębiorcze". Pogląd, że każdy jest kowalem swojego losu, został skompromitowany.

To rzuca nowe światło na podejście do pracy i udowadnia, że niezbędna jest pomoc państwa. W chwili, gdy lada moment każdy może potrzebować opieki medycznej, jeszcze bardziej oburza fakt, że w Polsce 1,5 mln osób jest nieubezpieczonych, a w Stanach Zjednoczonych liczba ta dobija do 30 mln. Tak, świat sprzed koronawirusa był źle ułożony. Otwiera się pole do dyskusji i wprowadzenia nowych inicjatyw.

Czy naprawdę normalną sytuacją był fakt, że na półkach w Polsce czy innym europejskim państwie znajdowały się owoce i warzywa z Chin lub pozostałych dalekich regionów? Zaczynamy zastanawiać się, jakie koszty trzeba ponosić z powodu wygodnej globalizacji. I myśleć, że może lepiej kupować rzeczy, które produkowane są koło nas i które zawsze blisko nas będą, by nie być zdanym na łaskę lub niełaskę globalnego handlu. Już na jednej z grup osiedlowych widziałem debatę na temat aplikacji, które podpowiadają, skąd pochodzi kupowany produkt.

Czy rzeczywiście co roku potrzebowaliśmy nowego iPhone'a i jeszcze większego telewizora? Wiele wskazuje na to, że kolejne modele elektronicznych gadżetów będą mieć swoją premierę później niż zakładano - brakuje części, fabryki stoją. A nawet gdy produkcja ruszy, to analitycy przewidują wzrost cen. Owszem, problem nie dotknie do bogatszej części społeczeństwa, tyle że i tak argument w postaci wypchanego portfela nie pomoże, skoro nowego iPhone'a po prostu nie będzie. Galopująca konsumpcja zostanie wstrzymana na kilka miesięcy. Potem może się okazać, że było to wyzwolenie. A świat bez nowych spodni i gadżetów się nie zawalił.

Jakże pokrzepiający jest fakt, że w dobie koronawirusa wszyscy czekają na szczepionkę. Zwolennicy teorii spiskowych, których wprawdzienadal nie brakuje, są dzisiaj w podziemiu. Większość zdaje sobie sprawę, że tylko nauka może nas uratować. Autorytetami są lekarze czy specjaliści z WHO, których poglądy i opinie jeszcze niedawno były lekceważone i ignorowane. Daje to nadzieję na to, że świat rzeczywiście może wyglądać inaczej.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)